Posty

Wyświetlanie postów z wrzesień, 2024

Noc Walpurgi w niedzielne popołudnie

Obraz
Sala Teatru Żydowskiego przy Senatorskiej pomieściła ledwie dwadzieścia kilka osób. I bardzo dobrze, z punktu widzenia odbiorcy "Nocy Walpurgi" w reżyserii Agaty Biziuk. To jest spektakl, który przeżywa się indywidualnie. Nie znosi tłoku. Nadmiaru „ochów”, czy „achów” wyperfumowanej publiczności. Jest więc znakomita sceneria do jego wystawienia. I zarazem - przechodząc do meritum - znakomita praca Mariki Wojciechowskiej, twórczyni scenografii i kostiumów. Rekwizyty, elementy scenografii, projekcje video - wszystko jest przemyślane, dopracowane i znakomicie współtworzy atmosferę "Nocy".  Mógłbym napisać „przerażający”. Ale nie ma we mnie siły na medialnie sztuczne egzaltacje po tym, co na tej maleńkiej scenie zobaczyłem. A zobaczyłem jak Nora Sedler, diva operowa, wpuszcza do garderoby Roberta. Nieśmiałego, młodziutkiego dziennikarza, który błaga o wywiad. Co dostaje? Co dostajemy my, widzowie? Świetny, trzymający w napięciu, mądry spektakl.   Człowiek, aby żyć znies

Warszawa na gorąco

Obraz
Bowie w Warszawie był tak krótko, że Warszawa aż zrobiła w majtki z wrażenia - tak uważałem do tej pory. Liczba wspomnień oraz wzmianek o słynnym  spacerze muzyka z Dworca Gdańskiego do księgarni na pl. Komuny Paryskiej i z powrotem zawsze mnie bawiła. Jednak „Bowie w Warszawie” sprawił mi przyjemność.  Autorstwa Doroty Masłowskiej. Kobiety, dla której wyobraźnia to tylko początek. Uwielbiam jej nieograniczone możliwości skojarzeń, jak nikt potrafi wejść sobie tylko znaną szparą do ludzkiego życia i pokazać je tak, jakby toczyło się właśnie teraz i tu. Prawdziwe, nie usztucznione dodatkami i fajerwerkami. Tekst Masłowskiej to bardzo mocna strona spektaklu w Teatrze Studio. Jest poszarpany. Chaotyczny. Ale dzięki temu zmusza widza do wsłuchania się weń, do wejścia przez czwartą ścianę w sztukę. Nie ma tu miejsca na zgubienie wątku. Jedziemy z Aktorami rwącą z najwyższą prędkością górską kolejką w eleganckim parku rozrywki. Bo „Bowie w Warszawie” jest napisany elegancko i z polotem. Post

"EP" znaczy "wartościowe"

Obraz
Ep oznacza dziwność o zabarwieniu, jak się zorientowałem z informacji w trakcie spektaklu, pejoratywnym. Pewnie dziewięćdziesiąt procent relacjonujących premierę „Ep” w TR Warszawa tak właśnie zacznie swoje pisanie. Nie zamierzam ep-atować innością, zaczynam więc po bożemu.  Dziwne. Tak. To jest dziwne przedstawienie. Spektakl performatywny, który może nie zachwyca ale z pewnością zaciekawia. Dla mnie wartością sztuki są doznania, jakie ona wywołuje. Stanowią probierz choć nie muszą być doznaniami wyłącznie pozytywnymi. Szmira to coś, po czym wychodzi się w cień życia nie czując niczego. Jak po zjedzeniu burgera w barze z szybkim jedzeniem: Kolorowe, niby sycące a pół godziny później człowiek nie pamięta, że w ogóle coś jadł i jedynym wspomnieniem jest plama po coli na spodniach. „Ep” tego zarzutu postawić nie można. To spektakl wpadający w pamięć. Niestety, także w ucho. Siedziałem w pierwszym rzędzie i niektóre niskie dźwięki były dla mnie zbyt opresyjne. Interesujący zabieg twórców.

Jak rośnie zło…

Obraz
Są spektakle, które się niechcący omija. Nie bardzo nawet wiadomo dlaczego. Na szczęście można zawsze nadrobić. Wiem, że czytają mnie osoby lubiące krótko. No, to dla nich: „I że cię nie opuszczę” w Teatrze Dramatycznym na Scenie Przodownik jest spektaklem kompletnym. A co za tym idzie - świetnym.  Amen.  A teraz dla tych, którzy lubią dociekać. Stawiają przed sobą fundamentalne pytanie: Dlaczego? Dlaczego facet, który potrafi złośliwie szydzić ze sztuk marnych i ostrożnie podchodzi do chwalenia, nagle zmienia front i pieje pean na temat kameralnego spektaklu na małej, piwnicznej scenie?  Otóż to! Sztuka nie potrzebuje wielkich przestrzeni. Nie musi stawiać tez, że „się wtrąca” a potem pokazuje jarmarcznie papierowe jasełka. Sztuka po prostu jest diamentem. Błyska mnóstwem barw, refleksów światła. Porywa bez epatowania taniochą selfiaczy i innych dupereli.  Aldona Figura wyreżyserowała spektakl trzymający widza w napięciu od pierwszych do ostatnich chwil. Zaczyna się niewinnie, lekko j

Do 2.22 trudno dotrwać…

Obraz
Gdyby spektakl „2.22 (Historia o duchach)” w Teatrze Polonia miał tylko drugi akt i ewentualnie piętnastominutowy prolog z pierwszego, to byłaby to całkiem przyjemna sztuka. Ale ma dwa akty i trwa prawie dwie godziny - bez pięciu minut wliczając przerwę. Mam wrażenie, że w programie premierowym, czyli dzień przed moją wizytą w Polonii, sztuka miała nawet 135 minut. Ale mogę się mylić. Po co aż tyle? Nie wiem. Żadna z postaci nie ma w sobie grama potencjału na 135 minut spotkania z widzami. Na 115 też nie.  Zaczęło się jeszcze przed zgaszeniem świateł od nerwowej obserwacji widowni. Hulał po niej wiatr, niczym w uniwersyteckim Audytorium Maximum na przymusowych wykładach z filozofii dla filologów, na które miałem uczęszczać w młodości. Byłem raz i wystarczy. Na „2.22” też drugi raz nikt by mnie nie zaciągnął. Dziwne. Pierwszy po premierze spektakl i zupełne pustki na widowni. Ale wracajmy do spektaklu. Nie rozumiem idei reżyserskiej Waldemara Śmigasiewicza, który mając w ręku płytki, we