Zmarnowany czas

Do wczorajszego wieczoru uważałem, że najgorszym obecnie granym w Warszawie spektaklem jest „Podwójny z frytkami” z Teatru Dramatycznego. Zmieniam zdanie: Palmę pierwszeństwa przejmuje „Niewyczerpany żart”, od niedawna goszczący na Scenie przy Wierzbowej Teatru Narodowego. Oczywiście, mam na myśli najgorsze spektakle markowych teatrów. Nie biorę tu pod uwagę popisów wędrownych trup aktorskich, które wynajmują jakieś skrawki scen i odgrywają na nich scenki. 


Wchodząc na widownię Narodowego dostaliśmy ciasteczka z wróżbami. Popytałem osoby siedzące obok mnie. Wszyscy mieliśmy to samo. Ostrzeżenie: „Nie oglądaj tego”. Trzeba było posłuchać. A tak? Zatrzasnęły się drzwi. Ponad cztery godziny, a dodam także w tonie ostrzegawczym - w trakcie „Niewyczerpanego żartu” wyjść jest bardzo trudno. Aktorzy wykorzystują korytarze prowadzące z foyer na widownię. Zatem uciekając można narobić sobie nielichego obciachu wpadając w objęcia artysty. 


Zapewne bańka teatralna będzie się w tym widowisku doszukiwać „metafizycznej transcendencji”, „formalnych splotów fabularnych”, „intelektualnych konotacji”, oraz wszelkich innych utkanych niczym koronki z pajęczyny wątpliwych wartości. Ja - nie. Na szczęście jestem człowiekiem wolnym od takiego myślenia. Spektakl jest albo o czymś albo o niczym. Białaszek przez ponad cztery godziny bełkocze bez ładu i składu. 


Właśnie. Zacznijmy od sprawy podstawowej. Przedstawienie w teatrze musi moim zdaniem odpowiadać na dwa podstawowe pytania: 

  1. O czym TO jest?
  2. Po co TO jest?

W przypadku tego młodego reżysera pytanie numer dwa postawiłem sobie kiedyś przed obejrzeniem jego spektaklu. Był to „Nowy Pan Tadeusz, tylko że rapowy”. Ponieważ nie umiałem odpowiedzieć sobie na jakiego diabła z tej całkiem zgrabnej epopei robić cyrk - olałem. Dzisiaj wierzę, że była to dobra decyzja. Nie olałem niestety białaszkowego „Zdziczenia obyczajów pośmiertnych”, gdzie po trzydziestu pięciu minutach grupka aktorów poddała się nierównej walce z brakiem wizji reżyserskiej w sojuszu z meandrami trudnego tekstu i zwiała ze sceny. Nie, nie byłem w grupie Widzów, która domagała się zwrotu pieniędzy ale rozumiem Ich rozczarowanie. Widziałem natomiast przyzwoity „Skowyt” Kamila Białaszka w Teatrze Żydowskim. Oglądając „Niewyczerpany żart” miałem wrażenie, że reżyser chce tym spektaklem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - zadośćuczynić tym, dla których półgodzinne zmaganie z Leśmianem wyglądało na hucpę oraz stworzyć coś, co jest rozwinięciem „Skowytu”. Pierwsze się matematycznie udało. „Żart…” to ponad cztery godziny. Drugie? Moim zdaniem nie. Widowisko ze Sceny na Wierzbowej jest porażką reżyserską. 


Ale nie wypada zostawić na boku tych, którzy się przy „Niewyczerpanym żarcie” napracowali i ta praca przyniosła wspaniałe efekty. Po pierwsze scenografia Julii Zawadzkiej. Świetna. Mądra. Oryginalna. Wieloznaczna. Oto wchodząc na widownię widzimy scenę. Horyzont jej wyznaczają ludzkie dziąsła i osadzone w nich zęby. Część nadłamana, niektóre z solidnymi ubytkami. Patrzymy na nie tak, jakbyśmy znajdowali się w głowie człowieka. Środek sceny zajmuje z kolei potężny element składający się z rozłączanych materacy. Wygląda jak monstrualny język. Zatem widownia ulokowana jest w miejscu mózgu tego człowieka - giganta. Siadamy w miejscu, gdzie powinny kłębić się jego myśli. Tyle, że zamiast nich miotają się jedynie miałkie, intelektualne farfocle i urojenia. 


Drugim mocnym punktem spektaklu są kostiumy, które zaprojektował Sławek Blaszewski. Świetne szczególnie stroje przypadły postaciom Dona i Mario. Pierwszy ma coś, co przypomina zrośnięty, trójpostaciowy flyers, czyli kurtkę za moich czasów stanowiącą marzenie każdego szanującego się skinheada. Drugi wygląda jak upośledzony mentalnie Robocop. Na dodatek z przyklejoną do klatki piersiowej kamerą GoPro. Oryginalne i zastanawiające. Poważnie. 


Na tym niestety koniec błysków. Pogrążamy się w spektaklu, który jest jak czekoladowa figurka Świętego Mikołaja, często kupowana dziatwie jako podchoinkowa słodycz. Materiał marny, a na dodatek jak się mocniej naciśnie, palec wpada do środka bo figurka jest cieniutka i pusta. „Niewyczerpany żart” jest koszmarnie banalny, infantylny, intelektualnie miałki. Przez cztery godziny zmagamy się z chaosem idei i nakładających się na siebie scen z których finalnie nic nie wynika. Połowa bohaterów spektaklu to osoby przebywające na odwyku i starające się wyjść z matni narkotyków. Druga połowa to młodzi ludzie, studenci jednej z amerykańskich szkół. Grają w tenisa i ćpają ile wlezie. W tak zwanym międzyczasie narkomani opowiadają swoje mrożące krew w żyłach przygody, a studenci kombinują jak sprzedawać cudem odnaleziony super narkotyk sprzed lat. Nad całością unosi się zapach zioła. Ale i tu muszę rozczarować widzów, u których wzbudziłem pewne zrozumiale zainteresowanie. To zioło nie kopie. Jakaś samosieja albo co gorsza zakup z handlu uspołecznionego. Czyli ersatz na legalu. Czy Białaszek tkwi w pułapce swoich traum? Nie wiem. Ale dopóki nie wyzwoli się ze świata odwyku i narkotyku który z jakichś powodów go fascynuje, myślę że trudno mu będzie się rozwijać artystycznie. 


Miotamy się między dwoma światami, które rozprawiają o tym czym jest kłamstwo, prawda i inne wartości podstawowe. Czynią to na poziomie umysłu dziecka z podstawówki. Na dodatek wrzeszczą. Osiemdziesiąt procent kwestii w „Niewyczerpanym żarcie” to wrzaski. Nie wiem, czy nikt nie powiedział Panu Kamilowi, że szept często krzyczy głośniej od samego krzyku? 


Po blisko czterech godzinach dwie siedzące obok mnie panie, które od dłuższego czasu zaśmiewały się w kułak z tego co na scenie, popatrzyły na siebie i jedna szepnęła do drugiej: Więcej do teatru nie pójdę. Potem roześmiały się głośniej. Poczułem się upoważniony do włączenia w konwersację i mruknąłem, że w Narodowym są także świetne spektakle. Panie pokiwały głowami i od tej chwili śmialiśmy się wspólnie aż do ostatniej sceny. Monumentalnego tańca przedziwnej postaci, która zamiast głowy ma kuchenkę mikrofalową. Na końcu naciska guzik i bums. Kuchenka wybucha, światła gasną a my już po prostu rechotaliśmy z radości. Odpustowo - jarmarcznych scen jest w tym widowisku znacznie więcej. Dajmy na to wiejąca nudą pogawędka Maria z mamą z drugiego aktu. Albo inna będąca piramidą banału, ukazująca opowieści uzależnionych wygłaszane podczas terapii - z aktu pierwszego. Infantylne są także „rozkminki” młodych tenisistów czy zupełnie wyrwany z kontekstu eko-początek drugiej części „Żartu…”, nie wspominając o wzorowanym na Terrence and Philip z South Park teatrzyku papierowych kukiełek. A gra wojenna, w której młodziankowie święci rozwalają świat kłócąc się przy tym o to cz śnieg tłumi efekt nuklearny? Mam wewnętrzny filtr nie pozwalający mi zapamiętywać scen pozbawionych sensu. Na potrzeby pisania zmusiłem się do zarejestrowania tych szkiców. . 


Kamil Białaszek miał być „jednym z najgorętszych nazwisk młodego pokolenia polskiej reżyserii teatralnej”. Mam wrażenie, że bardzo szybko wystygł. Niczym bigos wystawiony na zimowy balkon. Jak by nie było - moim zdaniem „Niewyczerpany żart” to po prostu teatralny niewypał. 


reżyseria i adaptacja: Kamil Białaszek

scenografia: Julia Zawadzka

kostiumy: Sławek Blaszewski

reżyseria światła: Tadeusz Pyrczak

choreografia: Bartosz Dopytalski

multimedia: Michał Mitoraj, Hubert Kozarzewski

muzyka, inżynieria dźwięku: Mateusz Augustyn, Bartłomiej Gargula (Barto Katt)

asystent scenografki: Janek Gugulski


Występują: 


Ewa Bukała, Sławomira Łozińska, Hanna Wojtóściszyn, Bartłomiej Bobrowski, Paweł Brzeszcz, Robert Czerwiński, Sebastian Dela, Jakub Gawlik, Grzegorz Kwiecień, Hubert Łapacz, Kacper Matula, Piotr Piksa, Henryk Simon, Hugo Tarres, Hubert Woliński 





 

Komentarze

Popularne posty