Nastrój znikł jak pensjonarki

U Alfreda Hitchcocka najpierw było trzęsienie ziemi, a potem napięcie miało stopniowo narastać. U Leny Frankiewicz, Pani Reżyser „Pikniku pod Wiszącą Skałą” z warszawskiego Teatru Narodowego, jest prawie tak samo. Ale „prawie” robi wielką różnicę. 


Spektakl grany jest od ponad czterech lat. Nie miałem go w planach, bo film na podstawie powieści Joan Lindsay, który w 1975 roku zrobił Peter Weir dla mnie zamknął sprawę. Nie widziałem w historiim fikcyjnego zaginięcia pensjonarek wielkiego potencjału. Jednak Czytelnicy bloga mego przekonywali, że dla samej scenografii i gry świateł warto. A ponieważ chadzam do teatrów „na spektakle, „na reżyserów”, „na scenografów” i „na widowiska” - nie trzeba mnie było długo namawiać. Najrzadziej wybieram przedstawienia pod kątem obsady. Uważam, że aktor, zawodowy ma się rozumieć, prowadzony przez reżysera z prawdziwego zdarzenia zawsze stworzy widowisko. Bez reżysera - odwrotnie. Ale do rzeczy. 


Istotnie, gdy kurtyna idzie w górę to co na scenie przygotowała Katarzyna Borkowska, robi kolosalne wrażenie. Ogromny, mieniący się niepokojąco ciemnymi barwami portal, niczym z filmu „Stargate” Rolanda Emmericha - po prostu wbija w fotel. Światła, które także są dziełem Pani Katarzyny dodają do tego mistrzowski sznyt. A gdy w środku nicości, wśród wirujących smug świateł, pojawia się zawieszona, ubrana na biało postać pensjonarki - wow. Tak. To jest czysty efekt wow. Katarzyna Borkowska stworzyła plastyczne arcydzieło wyobraźni. Pokazała, że teatr dla artysty nie ma żadnych granic. Gdybym miał chodzić do teatru tylko dla tego pierwszego momentu, „Piknik pod Wiszącą Skałą” oglądałbym raz za razem. 


Nie wiadomo kiedy, bo siedzimy zafascynowani tym kapitalnym dziełem światła i materii, na scenie pojawia się Oskar Hamerski, czyli Albert Fitzhubert. Jego monologi w pierwszym akcie są popisowe. Wiem, że spektakl nienowy, ale kunszt Pana Oskara doceniać zacząłem niedawno. Tu - klasa sama w sobie. Demoniczny, zagadkowy. Buduje nastrój nadciągającej grozy, tajemniczego zdarzenia, wprost wspaniale. Pierwszy akt należy zdecydowanie do Niego. Zapowiada się w pierwszych minutach wystrzałowo. 


Przenosimy się do roku 1900, do dnia Świętego Walentego. Dziewczęta z pensji pani Appleyard (Ewa Wiśniewska) pod czujnym okiem nauczycielek i woźnicy (druga, równie dobra choć mniej znacząca dla fabuły rola Hamerskiego) ruszają na piknik. Upał, senny nastrój odpoczynku i naraz powoli acz nieuchronnie nadciągającą groza. Kilka dziewczynek oddala się od grupy. Nie wracają o umówionym czasie. Gorzej, że znika także jedna z nauczycielek. Górujący nad sceną portal znakomicie sprawdza się w roli makabrycznej Wiszącej Skały. Ta zawieszona groza jest jak z najlepszych obrazów Bergmana, wręcz czuje się ją każdym zmysłem na widowni. 


I tyle. Jesteśmy mniej więcej w trzech czwartych, najdalej trzech czwartych pierwszego aktu. Hamowanie. Jakby ktoś zaciągnął hamulec bezpieczeństwa w rozpędzonym pociągu. Historia traci impet. Zaczyna powiewać nuda, zamiast upalnego australijskiego wiatru. Przyznam, że obawiałem się tego. Ta historia nie wytrzymuje próby czasu. W filmie też tak jest, mam wrażenie. O ile powieść rzeczywiście trzyma w napięciu, o tyle obraz na jej podstawie mnie przynamniej na kolana nie rzucił. Dziewczynki znikły i tyle. Dalszy ciąg się nie liczy. 


Podobnie rzecz ma się ze spektaklem Leny Frankiewicz. Moim zdaniem nie udało się Małgorzacie Maciejewskiej, która dokonała scenicznej adaptacji dzieła, utrzymać tu napięcia. A gorzej, że kiedy to skonstatowała zaczęła szukać gorączkowo, na oślep ratunku. I - jak to zazwyczaj w takich działaniach bywa - popadła w banał. Punktem zwrotnym spektaklu jest arcy nudna scena rozmowy Fitzhuberta juniora (Hamerski) z Fitzhubertem seniorem (Piotr Kramer) o polowaniu na antylopę. Po co? Co ona ma wnieść do fabuły poza rozpaczliwym wypełnieniem czasu? Nie wiem. Ale jest jak sygnał SOS: Na pomoc, co by tu jeszcze wkleić??? 


Za moment kończy się pierwszy akt i wychodząc do foyer zastanawiałem się, co będzie dalej. Czy pozostaniemy w świecie fantastycznej baśni grozy? Zanurzymy w australijskie magiczne praktyki pierwotnych mieszkańców tego kontynentu i w nich poszukamy odpowiedzi na pytanie, co stało się pod Wiszącą Skałą? Wejdziemy w świat Alcheringi? Niestety płonne były moje marzenia. Drugi akt moim zdaniem jest kompletnym zrujnowaniem nastroju, jaki konsekwentnie budowano przez prawie całą pierwszą część spektaklu. Tam groza, tajemnica, magia - tu jakiś dydaktyczny smrodek o tym, jak Australia źle traktowała Aborygenów i jak to długo trwało. Płytkie to na dodatek, przewidywalne i nudne. Szkoda, bo Bonnie Sucharska w roli Sary i Ifi Ude jako Betty wypadają bardzo dobrze i zapewne świetnie w klimacie magii i Alcheringi by się odnalazły. Niestety Czas Snu z wierzeń Aborygenów zostaje zepchnięty na plan co najwyżej trzeci. Na pierwszym króluje nudna story o nierówności rasowej i krzywdzie. Szkoda. Gwoździem do trumny tego aktu są nielogiczne pląsy zamaskowanych pensjonarek. Tych, które zaginęły podczas pikniku razem z ocalałymi. Zupełnie tego nie „kupuję”. Po co i na co pląsają? Jakim cudem wróciły, skoro zostały uznane za bezpowrotnie stracone? Znowu wypełniacz czasu? 


Jest jeszcze wątek przedmiotowego traktowania kobiety w czasach wiktoriańskich na Antypodach. Ale żeby wyłapać wszystkie składające się na niego okruszki, trzeba się nieźle napracować. Sama scena, w której Pastor (Adam Szczyszczaj) sprawdza cnotę jednej z cudownie odnalezionych dziewczynek to tylko finał tego wątku. Nie wybrzmiał należycie, podobnie jak kwestia rasowa. Nie mógł. Skoro trzy czwarte pierwszego aktu to niezły teatr grozy w świetnej scenografii, kilka kolejnych minut nudnego dobijania do antraktu, trudno w drugim akcie wymagać od widzów gwałtownego przełączenia percepcji na teatr społecznie zaangażowany. Na dodatek w kwestie dawno przebrzmiałe. 


Na moment nastrój wraca w finałowej scenie monologów czterech pensjonarek, które magicznym zrządzeniem losu powracają przez portal z nicości aby ostrzec nas przed symbolicznym upadkiem cywilizacji, ujętym w powtarzane zdanie o kończącym się australijskim lecie. Scena mocna, przejrzysta i świetnie podsumowująca spektakl, który niestety na dobre kilkadziesiąt minut osiadł na mieliźnie. 


reżyseria: Lena Frankiewicz

adaptacja sceniczna, dramaturgia: Małgorzata Maciejewska

scenografia, kostiumy, światło: Katarzyna Borkowska

muzyka: Cezary Duchnowski 

choreografia: Marta Ziółek

projekcje wideo: Natan Berkowicz

efekt kaskaderski: Andrzej Słomiński


Obsada: 


Oskar Hamerski, Ewa Wiśniewska, Malgorzata Kożuchowska, Anna Grycewicz, Anna Lobedan, Michalina Łabacz, Zuzanna Saporznikow, Joanna Gryga, Ifi Ude, Bonnie Sucharska, Paulina Szostak, Justyna Kowalska, Anna Bieżyńska, Ewa Bukała, Katarzyna Pośpiech, Adam Szczyszczaj, Wiesław Cichy, Gabriela Muskała, Piotr Kramer, Mateusz Kmiecik 




Komentarze

Popularne posty