Wszystko na darmo - czyli fantastyczny spektakl
Świat stanął na krawędzi istnienia. Chwieje się. Część tego, co kojarzyć można z bezpiecznym dostatkiem, już spadła w przepaść. Na scenie mamy pokiereszowane, okaleczone meble. Okaleczeni ludzie wchodzą między nie. Zaczyna się spektakl. Zima. Ostatnia zima Prus Wschodnich. Chłodny głos narratorki, wcielającej się w postać dwunastoletniego chłopca, ustawia poszczególne postaci. Przydziela im miejsca tak, jakby powoli wyłaniały się z otchłani ludzkiej pamięci. Początek końca. Początek „Wszystko na darmo”, w reżyserii i adaptacji Weroniki Szczawińskiej. Współreżyserem i współadaptatorem jest Piotr Wawer. Spektakl w ramach 45 Warszawskich Spotkań Teatralnych pokazał Teatr im. Stefana Jaracza z Olsztyna.
To jest czysta przyjemność. Dramat rozwija się powoli, niespiesznie wprowadzając widzów w świat tamtej piekielnej zimy 1945 roku, gdy front zatrzymał się o niecałe sto kilometrów od niemieckiego dworu Georgenhof gdzieś między Olsztynem a Elblągiem. Koniec świata, który postanowił odpocząć przed kolejnym skokiem. Obserwujemy kilka dni tego życia na wulkanie, który lada moment wybuchnie. Świetnie przeniesiona jest na scenę powieść Waltera Kempowskiego. Jest w tym spektaklu czechowowski nastrój „Wiśniowego Sadu”. Atmosfera Było wartością. nieuchronnego upadku wszystkiego, co stanowiło do tej pory codzienność. Nadciągający kataklizm bohaterowie „Wszystko na darmo” odpierają złudzeniami. Plotki o nowych czołgach, sunących na wschód aby powstrzymać Armię Czerwoną, próby udawania, że przecież Rosjanie na pewno aż tu nie dojdą. Byleby nie dopuścić myśli, że to już ostatni moment, czas aby łapać co się da z rodowych pamiątek, pakować w skrzynie i uciekać. Jak najdalej i jak najszybciej. Po to, by już nigdy nie powrócić Decyzja, która srebrną łyżkę do zupy zamieni z przedmiotu codziennego użytku w walutę przetargową. Bo srebro przecież zawsze będzie w cenie…
A koniec świata nie daje o sobie zapomnieć. Dwór zaczynają zasiedlać postaci uciekinierów. Cienie ludzi z ich przyzwyczajeniami, wspomnieniami. Próbami uwożenia w nieznane dawnego statusu społecznego. Nic. Nic nie da się z tego ocalić. Śnieg zasypie ich ślady, bomby porozrywają na kawałki dobytek. Resztę pokryje lód Zalewu Wiślanego i piach Mierzei. Znikną z pamięci.
Oglądając ten znakomity spektakl nie mogłem otrząsnąć się ze wspomnienia ohydnego, antypolskiego widowiska, które niedawno widziałem. Nierozumny, białoruski dramaturg odświeżył w podły sposób tragedię Prus Wschodnich. Przeniósł ją w przyszłość roku 2026 zmieniając role. Ofiarami mieli być migranci a ich katami Polacy. Warto aby ów Białorusin - nie wymieniam go z nazwiska bo nie uważam aby na to zasługiwał, ani teatru gdzie spektakl widziałem bo bardzo go lubię - zobaczył olsztyński spektakl. Może czegoś się z niego nauczy.
Ale zostawmy białoruskiego prowokatora. Wróćmy do niemieckiego dworu, w którym właśnie dzwoni telefon. Głos z dalekich Włoch, głos głowy rodziny, wzywa do ucieczki. A oni w śniegu jak w oparach snu. Spowolnieni. Starają się nadal podtrzymywać złudzenie. Przyjmują uchodźców jak gości, w majątku rzadko widywanych. Prowadzą swoje codzienne rozmowy i rytuały. Słuchają „Sonaty Księżycowej”, czytują Zweiga. Choć w pokoju przyszywanej ciotki ze Śląska na półce czai się „Mein Kampf”. A policja aresztuje panią domu za przenocowanie Żyda.
Wreszcie lód tego czekania pęka. Front rusza i huk zwiastuje koniec ostateczny. Ci, co jeszcze pozostali - nie mają już na co czekać. Ich los to los tych wszystkich, którzy uważali Hitlera za niegroźne zjawisko, które w najlepszym razie odpowiada za pełen włoskich win, francuskich mydeł i czekolad schowek. W najgorszym? - przecież co może się najgorszego wydarzyć… Tej zimy 1945 roku najgorsze szło po Prusach Wschodnich i bezceremonialnie wyganiało ludzi z ich życia.
Wstrząsający spektakl o świecie, który znikł z powierzchni Ziemi w ciągu ledwie kilku miesięcy. Zamarzł na podolsztyńskich drogach, utonął pod pękającym lodem Zalewu Wiślanego. Umierał w lasach i na plażach Mierzei Wiślanej. Nieliczni uszli z życiem. O ile nie wytropiły ich radzieckie łodzie podwodne, nie dopadły szturmowiki z gwiazdami na skrzydłach. Odeszli, zabierając ze sobą strzępy rodowych dóbr, okruchy historii. Olsztyński Jaracz z wyczuciem, subtelnie układa tę historię. Czyni z niej wspaniały, zapadający w pamięć, na wskroś ludzki spektakl. Znakomicie się to ogląda. Bez niepotrzebnych wywijasów. Histerycznych aktów strzelistych, prowadzących na mielizny uproszczeń. A wszystko trwa mniej więcej godzinę i czterdzieści pięć minut. Tyle wystarczyło znakomitym Twórcom do stworzenia doskonałego spektaklu. Kłaniam się im z szacunkiem. Powstało widowisko wysokiej klasy. Świetnie zagrane. Doskonale wyreżyserowane.
Komentarze
Prześlij komentarz