Momenty były…
Tak. Idąc za słynnym stwierdzeniem wziętym z Kulisów Srebrnego Ekranu w „Stella Walsh najszybsza osoba świata” - momenty były. Spektakl na zakończenie 45 Warszawskich Spotkań Teatralnych pokazał bydgoski Teatr Polski im. Hieronima Konieczki. Wyreżyserował Jan Jeliński.
Te momenty są w zasadzie tylko dwa: Gdy Stella przywozi na rodzinny obiad swojego narzeczonego, homoseksualnego boksera i stawia go w narożniku najtrudniejszej walki, bo przeciwnikiem jest Mama Walasiewiczowa - polska imigrantka do USA, która nie zadała sobie trudu nauczenia się języka, ale swój ma na odpowiednim miejscu, można powiedzieć. Mierzą się w tej scenie światy, które w najlepszym razie mogą istnieć obok siebie wytrzymując wiedzę o swoim istnieniu. Przenikania między nimi nie było - obserwujemy przecież scenę z 1947 roku - nie ma i zapewne nie będzie. Przedziwnie się to układa. Oto matka znanej sportsmenki a zarazem autorka jej płciowej mistyfikacji nie jest w stanie zaakceptować związku nominalnej - bo płciowo inaczej rozwiniętej - córki z mężczyzną, który daje owej córce dar najcenniejszy, akceptację. Świetnie wypadła symboliczna „walka” matki z niechcianym zięciem na zakończenie tej sceny. Drugi moment to rozmowa Stelli z matką o genezie całej mistyfikacji. To dialog o miłości, bezgranicznej miłości, rodzica do dziecka wbrew wszelkim przeciwnościom. Lęku matki przed rozszyfrowaniem płciowej odmienności jej dziecka i przed jego społecznym wykluczeniem. Śmiesznością. No dobrze. Ale to są dwie sceny. Można je umieścić w każdym, mniej lub bardziej fikcyjnym spektaklu o rodzinie, w której na świat przychodzi obupłciowe dziecko. Nie trzeba do tego angażować Stanisławy Walasiewiczówny.
A jednak zaangażowano. Miała to być historia jej życia. Miała, bo moim zdaniem założenie nie zostało zrealizowane. Wiem o Walasiewiczównie niewiele. Ale wyszedłem bogatszy w zasadzie tylko o jedną, techniczną informację. Mianowicie dowiedziałem się, jak odbywał się jej seks z mężem. Nie wiem, czy miałem aż taką ochotę się tego dowiedzieć. Reszta jest płytka, nieciekawa. Niepogłębiona żadną dokumentacją faktów z życia naszej przedwojennej mistrzyni olimpijskiej. A ta mistyfikacja, która dała olimpijskie złoto i srebro musiała być fascynująca.
Z Walasiewiczówną mamy w Polsce kłopot. Szczególnie teraz, gdy na sportowych arenach trwa dyskusja o kobietach znacznie przewyższających cechami fizycznymi swoje rywalki. I podejrzeniach, „Czy Lucyna to dziewczyna”, jak by można rzec używając dla elegancji tytułu przedwojennej polskiej komedii. Bo przecież Stanisława Walasiewiczówna, czyli Stella Walsh, oszukała ówczesny sportowy świat. Jak wynika z raportu po sekcji jej zwłok nie była w stu procentach kobietą. Miała zatem nad rywalkami na olimpijskich bieżniach przewagę często nie do zniwelowania. Wiedziała o tym. Ukrywała swoje fizyczne odmienności aby zwyciężać w sposób nieuczciwy.
Nie mnie sądzić, ani oceniać - nie jestem miłośnikiem sportowych zmagań. Dla mnie mogłoby ich zwyczajnie nie być a zamiast gór złota, wydawanych na sportowców, można by te pieniądze przeznaczyć na rozwój scen teatralnych. Wracajmy do spektaklu. A tu dzieje się mało, jak już napisałem. Skoro mało jest w tekście, reżyser postanowił, to moja interpretacja sytuacji, wynagrodzić widzom ubóstwo fabuły szeregiem efektów wizualnych. Powstał spektakl odpustowy. Po scenie snuje się gesty, biały dym, mający zapewne symulować pianę z wanny w której kąpią się Stella i jej siostra Klara. Mnie się on skojarzył z gazem bojowym, płożącym się po ziemi i poczułem się nieswojo. Wzrok od aktorów odrywają dwa ekrany, na których transmitowane jest to, co dzieje się na scenie plus filmowe wstawki grającej Walasiewiczównę aktorki na pustym, współczesnym nam stadionie lekkoatletycznym. Po co? To szczególnie zabawne w Warszawie, bo przecież rzecz trafiła na scenę kameralną Teatru Dramatycznego, której gabaryty pozwalają zobaczyć z siódmego, ostatniego rzędu kurz na horyzoncie scenicznym. Ta telewizja w teatrze razi. W „Stelli Walsh…” kompletnie się moim zdaniem nie uzasadnia. Albo mamy aktorów dramatycznych, którzy pod wodzą reżysera umieją stworzyć półtorej godziny widowiska, albo ich nie mamy i nie udawajmy że kamera to przypudruje.
Spektakl zaczyna się irytująco. Czymś w rodzaju retrospekcji. Nagrania sekwencji filmu dokumentalnego na parkingu w Cleveland, na którym Walasiewiczówna zginęła. Oczywiście, teatr polega na szukaniu dróg i rozwiązań. Czasem prowadzących do złota, a czasem na manowce. Mnie ta scena nie uwiodła. Wiało z niej uproszczenie, nachalny pośpiech i zwyczajnie brak pomysłu na to, jak zacząć spektakl. A koniec? Przedziwny, sugestywny techno - dance trojga z pięciu aktorów. Trwający, tak się to odczuwa z poziomu widowni, w nieskończoność. Dlaczego on tam jest? Zabijcie - nie wiem.
Całość osadzona została w dziwacznej dekoracji, będącej jak mniemam, czerwonymi piekielnymi płomieniami. Możliwe. Zatem jednak za oszustwo Stellę spotkała zasłużona kara. W tym piekle jest też jej matka, siostra, mąż i baron de Coubertin, wskrzesiciel idei olimpijskiej a zarazem ten który zezwolił na Igrzyska w hitlerowskim Berlinie. Po co on w tym wszystkim? Może broni się monolog o jego stosunku do kobiet w olimpijskich zmaganiach. Ale występ na temat estetyki hitlerowskich Igrzysk, to już moim zdaniem zbyt wiele.
„Stella Walsh najszybsza osoba świata” to spektakl, podkreślam raz jeszcze moje własne zdanie, chaotyczny i powierzchowny. Stanisława Walasiewiczówna jak była tak i jest postacią nierozpoznaną i niejednoznaczną. Czy jest w niej potencjał na spektakl? Pewnie tak. Ale myślę, że z tego patchworkowego zlepku należałoby wyjąć kilka wątków i solidnie je przepracować z pozostałych rezygnując. Bo mamy na razie widowisko z jednej strony domagające się uczciwości i poszanowania praw kobiet, którym drogę do sukcesu zagradzają mężczyźni w kobiecych przebraniach. Z drugiej próbę sądu nad niesprawiedliwym losem osób dwupłciowych. Z trzeciej krzyk oburzenia wobec tego, jak odradzający się ruch olimpijski widział kobiety-sportsmenki. Z czwartej strony jest to obraz alienacji i braku akceptacji dla płciowej i seksualnej odmienności w środowisku rodzinnym. Jak się w barszcz wrzuca za wiele grzybów to nie będzie ani barszczu ani grzybowej.
I tym kulinarnym akcentem kończę swoje relacje ze spektakli 45 Warszawskich Spotkań Teatralnych. Podsumowanie festiwalu - we wtorek. Muszę nad nim się spokojnie zastanowić.
Komentarze
Prześlij komentarz