Wysokie loty „Mewy”
Gdybym był komisją, która przyznaje dyplomy aktorskie - oblałbym Ich wszystkich razem i każdego z osobna. Ba. Oblewałbym ich rok w rok, aż do samej mojej śmierci, aby móc jak najczęściej cieszyć się tak znakomitym zespołem aktorskim i tak świetnym teatrem, jaki tworzą. Moi Drodzy. Proszę. Nie kończcie Akademii Teatralnej. Zostańcie i grajcie dalej w Teatrze Collegium Nobilium. Jako wyrównana, mądra grupa Artystów. Mocny Zespół.
Żarty żartami, powoli zacznę płynąć w kierunku „Mewy”, czyli najnowszej premiery przy Miodowej. Reżyseruje Katarzyna Minkowska. A przyznam się, że nie wszystkie sceniczne dzieła pani Katarzyny do mnie przemawiają. Chłodno przyjąłem Jej „Kiedy stopnieje śnieg” w TR Warszawa i nie rozumiem och-ach nad tym spektaklem. Nie lubię nadmiaru i nadużywania kamery w teatrze. Katarzyna Minkowska, miałem wrażenie, ma odmienne od mojego zdanie na ten temat. A tu? Tu stworzyła coś sprawiedliwego i moim zdaniem wzorcowego. Kamera nie dominuje spektaklu swoją jarmarczną płaskością. Nie zmusza widzów do porzucenia żywych aktorów i wpatrywania się w nich na ekranie. Jest subtelnie wkomponowana.
Czechow i jego „Mewa”. Zastanawiałem się, jak odczytają go studenci i utalentowana ale co tu kryć młoda reżyserka. Czy uda się im przenieść na scenę nie fabułę sprawdzoną literka po literce, ale ducha dramatu? Bałem się wszechobecnych uproszczeń. Skrótów i adaptacji, w których zatraca się wszystko z pierwotnego zamysłu autora, pozostawiając jedynie fasadowy tytuł. Oczywiście to nie jest komediodramat Czechowa odczytany w pełnej zgodzie z oryginalnym tekstem. Jest sporo zmian, także w charakterach postaci. Diabelskie powiedzenie o celu, który uświęca środki w tym wypadku się sprawdza. „Mewa” Katarzyny Minkowskiej to moim zdaniem spektakl po prostu kompletny.
A zaczyna się bardzo dla mnie ryzykownie. Na pustej scenie przed kamerą stoi aktorka. Wpatruje się w obiektyw. Całość można oglądać na wielkim ekranie wieńczących tył sceny. Znowu telewizja w teatrze, warknąłem w myślach i prawie nastawiłem się źle do „Mewy”. Na szczęście prawie. Bo przecież teatr to genialny kalejdoskop, gdzie z minuty na minutę zmieniają się obrazy, emocje i tempo. Tak jest i tym razem.
Moim zdaniem gwiazdą spektaklu jest Magdalena Parda. Każde pojawienie się granej przez nią Maszy jest „jakieś”. Nie można od niej oderwać wzroku. Krąży po scenie jak czarny, wszechogarniający smutek. Smutek? Masza zagrana jest także z podszewką sarkastycznego, inteligentnego humoru. Świetna rola, znakomita mimika. Doskonały jest moment emocjonalnej przemiany Maszy i jej finalna rozmowa z Niną. Po prostu to jest nie kawałek. To kawał znakomitego teatru. A skoro Masza, to zakochany w niej, nieśmiały malarz Miedwiedienko. Tomasz Obiński już od pewnego czasu przykuwa moją uwagę i uważam Go za najciekawszego aktora pokolenia, które obecnie kończy warszawską Akademię. Tu ujmuje, wzrusza, momentami rozbawia. Ależ on ma możliwości! A jego monolog - wyznanie miłości do Maszy - moim zdaniem stanowi jeden z kluczowych momentów tego spektaklu. Nie tylko kluczowy dla fabuły. To jest znakomicie zagrana scena!!! Julia Banasiewicz, czyli Arkadina - wyśmienita. Piękna, rozkochana w sobie diwa. Jaka to dojrzała aktorsko rola! Patrzyłem nie mogąc wyjść z podziwu dla pani Julii. Tak zagrać zapatrzoną w siebie i bezwzględnie polegającą na swoich kobiecych wdziękach gwiazdę sceny - może tylko wyjątkowo utalentowana Aktorka. A dwie sceny dialogowe z synem i kochankiem? No cóż. „Mewa” jest bliska doskonałości, a tych ludzi należy wszelkimi metodami zatrzymać w Collegium Nobilium. Powtarzam się… U boku Arkadiny oczywiście Trigorin i świetnie tę rolę czujący Aktor, czyli Kacper Męcka. Jego postać żyje w swoim świecie, zasilanym wyłącznie kadzidlanym dymem pochwał. Ludzie stanowią dla niego jedynie paliwo w piecu samozachwytu. Konfliktuje się z Trieplewem, synem Arkadiny i toczy zabawnie metafizyczny spór mężczyzny z podrostkiem, osnuty wokół kanonu literatury. Można, soczysta scena. A Trieplew Kuby Dyniewicza? Ileż w tym Aktorze drzemie możliwości. Jego bohater miota się między dorosłością artysty, kaprysami nastolatka, emocjami odstawionego na boczny tor syna w obliczu kochanka matki. Złożona, wielowymiarowa, świetna postać. Panie Kubo: Nie noszę czapki, ale kłaniam się Panu taką czapką w wyobraźni. Po Polsku do ziemi. Między Trigorinem i Trieplewem jest Nina. Dojrzewająca, pełna marzeń o aktorskiej karierze muza Trieplewem. To ją mamy przyjemność oglądać w pierwszej scenie „Mewy”. Już tam jest bardzo dobrze, a im dalej - tym lepiej. Nina rośnie w tym spektaklu. Dojrzewa. Dokonuje wyborów a w finale staje się powierniczką i zarazem katalizatorem przemiany, która dokonuje się w Maszy. W roli Niny Maria Kresa. I to jest TO!
Trzy kolejne postaci stanowią w pewnym sensie odrębny wątek „Mewy” oczywiście ich losy korelują z dziejami pozostałych bohaterów. Jednak łączący je emocjonalny trójkąt warto wyodrębnić i poświęcić mu oddzielnie kilka słów. Świetnie to Minkowska wyłożyła, przeniosła i pokazała. Przyjaźń hipochondryka Sorina z leczącym go psychiatrą Dornem, a w tle małżeństwo Sorina i Poliny plus jej romans z Dornem. Sorina gra Maksymilian Cichy. I jest dokładnie takim Sorinem, jakim być powinien. Znakomita, mądrze poprowadzona, zapadająca w pamięć rola. Przemiana uciekającego przed odpowiedzialnością za swoje życie i małżeństwo Sorina jest - no co mam napisać, znowu to samo - świetnym i ważnym punktem tej inscenizacji. Roztańczony, dandysowaty Dorn w kreacji Aleksandra Buchowieckiego. Tak. Kreacji. Leciuteńkiej, błyskotliwej, zabawnej kreacji. I Polina. Piękna, choć zepsuta moralnie. Zgniła w środku, jak sama mówi o sobie. Maja Kalbarczyk starannie czeka na moment, kiedy i w jej postaci dokona się przemiana. Piękna jest finałowa rozmowa z Sorinem i piękne jej wewnętrzne oczyszczenie. To jest spektakl, w którym tryumfują wartości. Uczciwość, miłość, szacunek. Oglądając „Mewę” oddycha się pełną piersią.
Jest jeszcze choreografia. Zbiorowa scena taneczna na bankiecie Arkadiny - tak. Wiem. Pisałem i wykorzystałem. Kolejna bardzo ważna scena. Ale to jest bodaj najważniejszy moment „Mewy” Do tego tańca jest bardzo dobrze. On czyni z inscenizacji w Collegium Nobilium spektakl świetny. Krystyna Lama Szydłowska stworzyła to tak, że każda postać jest inna, tańcząc w zasadzie podobny układ każda czyni to na swój unikatowy sposób. Ja nie mogłem oderwać wzroku od nie-relacji Maszy i Miedwiedienki. Byli w tym układzie, wykonywali założone ruchy ale robili to w sposób absolutnie wyjątkowy.
Scenografia bardzo oszczędna i jest to pomysł doskonały. Bałem się, co zostanie z czechowowskiego domu Sorina i jak wśród mebli z epoki odnajdzie się na nowo odczytana „Mewa”. A tu zaskoczenie. Jest pusto. Spektakl rozgrywa się nie w rosyjskim folwarku, a w warszawskim mieszkaniu. Scena daje przestrzeń i Aktorzy mają dzięki temu miejsce dla zbudowania nastroju spektaklu. Kostiumy i scenografia - bardzo dobrze wykonane projekty Łukasza Mleczaka. Całość „Mewy” uzupełnia bardzo dobra muzyka Kuby Dyniewicza i Wojciecha Frycza oraz przemyślana operacją światłami, za co odpowiada Monika Stolarska.
Zatem trzecia premiera tego sezonu w Teatrze Collegium Nobilium i znowu sukces. Myślę, że największym jest ich nie tylko bardzo wysoki ale zarazem bardzo równy poziom. Nie ma moim zdaniem możliwości powiedzenia , czy z trójki „Ojciec”, „Alicji nie będzie” i „Mewa” można wyłonić jednego, obiektywnego zwycięzcę półrocza. Każdy spektakl jest inny, każdy wyśmienity. Każdy wywołujący inne przemyślenia i skojarzenia. Nic, tylko czekać na kolejne premiery!
Obsada:
Julia Banasiewicz, Aleksander Buchowiecki, Maksymilian Cichy, Kuba Dyniewicz, Maja Kalbarczyk, Maria Kresa, Kacper Męcka, Tomasz Obiński, Magdalena Parda
Komentarze
Prześlij komentarz