Genialna pajdokracja
Miałem nie iść, bo Gruzini występujący na 45 Warszawskich Spotkaniach Teatralnych zniechęcili mnie do zagranicznych spektakli, pokazywanych w ramach tego festiwalu. Na szczęście poszedłem. „Medea’s Children” z belgijskiego NTGent Gandawa, w reżyserii Milo Rau, dały mi szkołę. A najlepsze, że nauczycielami były circa ośmio - dwunastoletnie dzieci.
To jest fenomenalny, moim zdaniem, projekt i pomysł. Chociaż, nie przeczę, zarazem bardzo ryzykowny. Wreszcie ktoś dostrzegł, że współczesne dziecko nie jest tym samym, którym byłem ja kiedy miałem lat osiem, czy dziesięć. Nie bawią tych dzisiejszych dzieciaków styropianowe muchomory i prawdziwki, tańczące na scenie Domu Kultury w takt pianistycznego popisu pana od rytmiki i wierszyków sprzed kilkudziesięciu lat. To jest zupełnie inne pokolenie. Dorastające w chmurze internetu, strumienia i rolki. Pokolenie, które znacznie wcześniej dojrzewa i które stawia sztuce kompletnie inne wymagania. „Medea’s Children” to projekt radykalny. Można powiedzieć popadający w skrajność. Ale ogląda się go świetnie. Nie pierwszy zresztą, w którym uczestniczą Milo Rau i Peter Seynaeve wspólnie z dziecięcymi aktorami. Wszystko zaczęło się w 2016 roku, gdy wystawili „Five Easy Pieces” - spektakl o… Marcu Dutroux. Kim był? Myślę, że każdy wie. To przy tej produkcji wypracowali metodę prowadzenia młodych aktorów przez „acting teacher” - dorosłego przewodnika po scenicznym świecie.
Artysta zresztą nie ma wieku. Ma talent. Jeśli umie z niego korzystać mając lat osiem, dziesięć, dwanaście - zatrzymywanie go w pół kroku i wpychanie w dziecięce rajtuzy jest zbrodnią. Zmarnowaniem czasu. Spektakl Milo Rau to pokaz możliwości aktorskich i percepcyjnych sześciorga wspaniałych dzieci. Mądrych, skupionych na sztuce. Umiejących wykreować przed publicznością zastanawiające i przykuwające uwagę widowisko. Jestem wielkim admiratorem Juliette, myślę dziesięciolatki maksymalnie, która ze stoickim spokojem zgłasza uwagi dotyczące spektaklu. Morderstwo powinno być bardziej wyraziste. Sztuka musi być dosłowna - mówi. A potem odwołuje się do Becketta i daje przykład postaci sprawczej, która choć nieobecna na scenie, stanowi filar spektaklu. Godot. Tak. Ta postać to Godot.
Sześcioro młodych Artystów, jak już napisałem, prowadzi Peter Seynaeve - belgijski aktor i scenarzysta pracujący w NTGent, mający na koncie projekty reżyserskie i współpracę z Luk’em Percevalem. Zaczyna spektakl wchodząc w rolę przewodnika - konferansjera. Konwencja bardzo ciekawa. Poznajemy artystów nie przed, a po zagranym spektaklu. Tak, jakbyśmy uczestniczyli w spotkaniu zamykającym teatralny wieczór. Wychodzą kolejno na scenę. Siadają. Patrzymy zdziwieni na dzieci w wieku od 8 do 12 lat. Odpowiadają na pytania Seynaeve. W pewnym momencie rozsuwa się, stanowiącą dla nich tło, kurtyna. I zaczyna się wspaniały spektakl. Belgom znakomicie udało się oddać magię teatru. Skryć ją za kurtyną i w odpowiednim momencie ukazać widzom. Kostium, scenografia, projekcja filmowa. A w tym wszystkim Aktorzy. Osadzeni w poważnych rolach, bo grają spektakl, który u nas zapewne okrzyknięto by dziełem absolutnie nie dla dzieci. Wychodząc od greckiej tragedii przeskakują do belgijskiej. Rzeczywistej i prawdziwej. Sprzed kilkunastu lat. Porzucona przez męża kobieta zabija pięcioro swoich dzieci. Po kolei zwabia je do różnych pokojów w domu i podrzyna im gardła. Potem oddaje się w ręce policji, aby po roku dojść do eutanazji. Tak, Szanowni Państwo. To dramat, który w dorosłym teatrze grają dzieci. I to jak grają! Sceny mordu są, jak chciała Juliette, wręcz naturalistyczne. Krew z podciętych dziecięcych gardeł leje się strumieniem. Krzyk. Ciosy nożem. Śmierć. A potem wstają i znów siadają przed nami na swoich krzesełkach. Wychodzą z ról dramatu i są ponownie wspaniałymi, młodymi artystami na spotkaniu z publicznością. Za moment Juliette śpiewa. Słowa piosenki przerażają i powodują dreszcz. Ta dziewczynka śpiewa o strachu, przemocy, głosem anielsko niewinnym. Teatralny coach zadaje pytania i konstatujemy, że są… banalne. Nieprzystające do tego, co kilka chwil wcześniej działo się przed oczami widzów. To pytania standardowe w kontakcie dorosłego z dzieckiem. Jak ci się grało scenę mordu? Czy trudno było pocałować się na scenie? A przecież tu siedzą aktorzy, którzy właśnie zagrali jedne z najbrutalniejszych scen, jakie widziałem w teatrze! Fascynujące doświadczenie.
Fascynujące, a na dodatek przeprowadzone nie bez przyczyny. Stawiające pytania: Jaka jest rola dziecka w dzisiejszym teatrze? Czy jest granica, poza którą dorosły twórca nie może się wysunąć, pracując z aktorem-dzieckiem? Belgijski eksperyment zdaje się sugerować, że współczesna młodzież jest na tyle przemoknięta od informacyjnego deszczu, że ta granica jest daleko. O ile w ogóle istnieje. Dzieci same stawiają pytania. O teatr. Jego przyszłość. Czy przetrwa relacja aktora z widzem w dobie wszechmocnej sztucznej inteligencji? Czy aktor, żywy człowiek, w ogóle będzie potrzebny? Peter Seynaeve odpowiada pytaniem na pytanie: Dlaczego w takim razie gracie? Skoro macie wątpliwości czy aktorstwo przetrwa, po co się w to wikłacie? Bo być może to ostatnia okazja, pada odpowiedź jednego z - na oko - ośmioletnich artystów. Tego samego który zapytany, jak szło mu granie roli starca odpowiedział: Udawałem że trzęsie mi się głos i myślałem o własnej śmierci. Oni sami w „Medea’s Children”, choć nazywają się ostatnim pokoleniem - stanowią odpowiedź na pytanie o przyszłość aktora i aktorstwa. Jeśli będą tacy, jakimi są dzisiaj, jeśli teatr dorosły będzie umiał tak, jak NTGent znajdować dla nich miejsca na scenach - sztuka tego zawodu przetrwa. Rozwinie się. Będzie inna, może bardziej dosadna, może bardziej symboliczna - kto to dzisiaj może wiedzieć. Ale będzie. Bo te dzieci, przepraszam, ci wspaniali Artyści pokazali, że można spokojnie zostawić przyszłość teatru w Ich rękach.
W jednym z wywiadów (Scena.Ro 15 września 2024 aut. Teia Brînzăna) na temat tego spektaklu Peter Seynaeve mówi: Dla mnie najważniejsze sprawa to nie temat sztuki, a to co robią w niej dzieci i jakie stworzono im do tego warunki. Jak są traktowane w trakcie prób i samego widowiska. Kluczowe jest aby były zadowolone z tego, co robią, rozumiały to i nie odniosły żadnych „ran” - ani fizycznych ani psychicznych. Tak długo, jak długo czerpią rozrywkę z aktorstwa i są do tego pod stałą dobrą opieką, mogą być angażowane w dowolne przedsięwzięcia sceniczne. Nawet takie, które poruszają poważne sprawy, ciężką tematykę w rodzaju przemocy, czy morderstwa. I dalej: „Z zewnątrz to może wyglądać przerażająco, ale jako ludzie wrażliwi przekładamy nasze własne uczucia i uwagę na innych zaangażowanych w ten projekt, ze szczególnym uwzględnieniem dzieci. Na przykład scena zabijania jest nagrana wcześniej i odtwarzana. Udajemy, że za każdym razem tniemy ich gardła nożem, ale wewnątrz stojącego na scenie domu smarujemy im twarze i ubrania sztuczną krwią, podczas gdy publiczność ogląda wcześniej zarejestrowany materiał video.”. Sam mam, jako ojciec, wątpliwości czy tak daleko posunąć się w teatralnej pracy z dziećmi można. Jednak specjalnie usiadłem pierwszym rzędzie aby śledzić ich zachowania. Muszę uczciwie powiedzieć - oni w tym spektaklu zachowywali się dokładnie tak, jak aktorzy dorośli. Widać było, że są znakomicie przygotowani i rozumieją różnicę między „byciem w roli” i „wyjściem z roli”. A ich radość, gdy wielokrotnie wybiegali kłaniać się oklaskującej spektakl festiwalowej publiczności, była szaleńczo radosną, dziecięcą radością.
Okazji do zobaczenia belgijskiego widowiska zapewne wiele w Polsce nie będzie. Szkoda. Obok przepięknie poetyckiej „Jesieni” Katarzyny Minkowskiej, „Medea’s Children” uważam za najlepszy i najbardziej znaczący spektakl 45 Warszawskich Spotkań Teatralnych. Cieszę się, że go nie opuściłem.
Komentarze
Prześlij komentarz