Niech trwa, niech gra…

Na scenie kontrabas, perkusja, fortepian. Będzie recital? Zastanawiałem się. Ale wtedy zza pleców wyskoczyła mi Barbara Garstka z walizką. I zaczął się jeden z lepszych monodramów, jakie kiedykolwiek widziałem.  Taki spokojnie z pierwszej trójki. A tych monodramów ostatnio tyle, co jesienią prawdziwków w Bieszczadach. 


„Najszczęśliwszy dzień” jest spektaklem co najmniej bardzo dobrym pod każdym względem. Zacznę od konstrukcji. Jeśli Garstka wnosi na scenę walizkę i wyciąga z niej rekwizyty, to ta walizka musi w ostatnim fragmencie widowiska „zagrać” swoją rolę. I gra. Jest tą jedyną ocalałą walizką. Skarbnicą artefaktów po Elżbiecie Czyżewskiej. Inne zaginęły. Spektakl jest zbudowany jak dokładna, logiczna układanka. Osadzony na linii czasu, czytelny. Spinająca go klamra solidna, jak ta co na pasku walizkowym bywała. Pierwszy mocny punkt „Najszczęśliwszego dnia” - fabuła. 


Jeśli Czyżewska, to musi być lekko, wariacko i eterycznie. No i jest. Napisane tak, że widownia ani piśnie przez ponad półtorej godziny. Staramy się nie stracić żadnego słowa, żadnej myśli. To jest bardzo dopracowane literacko. 


Jeśli Czyżewska, to musi być muzyka. I jest. Muzyczne trio wspomagające Barbarę Garstkę tworzy nastrój wieczoru. Bez nich podróż do 1965 roku nie byłaby tak lekka. Musielibyśmy więcej wysiłku wkładać w wyobrażenie sobie tamtego 13 czerwca i dni wokół niego. A oni podają nam go jak na tacy. 


Jeśli Czyżewska to musi być historia jej wyjątkowych losów. Dziewczynka z Powiśla, córka krawcowej. Trafia do domu dziecka, potem sierocińca. Marzy. Wróży. Na jej drodze pojawiają się szczęśliwe przypadki. Aż wreszcie zdaje do szkoły aktorskiej. A potem jest - kapitalna to scena w monodramie - jej przesłuchanie studenckie, które otworzyło Artystce drzwi teatru STS. To, jak Barbara Garstka zaśpiewała „Kochanków z ulicy Kamiennej” pozostanie mi w głowie na długo. Jeden z moich ukochanych tekstów. Zabrzmiał mocno, prawdziwie i niebywale czysto. Od tego momentu, jeśli byłby na widowni ktoś, kto z jakichś powodów nie dałby się temu spektaklowi porwać - już by nie mógł udawać, że się nie dał zaczarować. 


Jeśli Czyżewska to musi być aktorka. I jest! Barbara Garstka na scenie dokonuje cudów. Patrzyłem z niedowierzaniem, jak to możliwe że jej nogi tańczą twista, ręce gestykulują w takt imitowanej rozmowy, twarz wygina się w uśmiechu, a z wnętrza Aktorki płynie piosenka doskonała. Dykcyjnie, muzycznie doskonała. Dwanaście lat szkoły muzycznej swoje robi. Pozostaje mi tylko być szczęśliwym, że Barbara Garstka zamiast drogi muzycznej wybrała aktorstwo. Gra, wchodzi w rolę, cieszy się swoim talentem. Jest znakomita i prawdziwa. 


Jeśli Czyżewska...  wystarczy! Chwilka o fabule. Na początku pędzimy do 13 czerwca 1965 roku Elżbieta Czyżewska u szczytu sławy i szczęścia bierze ślub z amerykańskim dziennikarzem Davidem Halberstamem. Polskę ma już u stóp, okrzyknięta rodzimą Marilyn Monroe szykuje się do skoku za Ocean. Planuje rzucić sobie pod nogi Amerykę. Ale to za moment. Najpierw cofamy się do jeszcze dawniejszych dni. Poznajemy Elę. Dziewczynkę z domu dziecka, która zawsze na akademiach, uroczystościach i apelach mówiła wiersze. I teraz też mówi. Wiersz Sándora Petöfiego. A gdy mówi… dawno nie słuchałem recytacji. Aktorskiej recytacji poezji. I w tej dziedzinie Barbara Garstka zamiotła mnie pod dywan. Poza tym znalazłem się tam widząc jak: tańczy, śpiewa, wchodzi w rolę, mówi. Zatem recytować wiersz TEŻ umie tak, że nie można nie słuchać. 


Wracajmy do fabuły. Czyżewska dorasta. Zdaje do szkoły aktorskiej, przechodzi przez STS, jest sławna. Wyrywa dla siebie rolę Monroe i jest na szczycie. Jeden naiwny krok w kraju obstawionym przez Złe Krasnale. A może Los tak chciał? I już ze szczytu zaczynają odrywać się kamienie. Rusza lawina, która w konsekwencji pochłonie sławę, kontrakty, karierę… Świetnie to jest zagrane. Scena pokazująca powtarzalny dzień z życia Czyżewskiej podzielony między Warszawę a Łódź, ta ze spaceru z narzeczonym po Warszawie - są znakomite. Ale one dopiero budują grunt pod tą jedną, finałową. Ostatnie chwile w Polsce. Lotnisko. Upokorzenie na pożegnanie. To jedna z bardziej przejmujących scen, jakie widziałem w teatrze. Zagrana tak, że teraz pisząc o niej zdziwiłem się sam: Jak to? Tam była tylko Garstka? Nie było tej ohydnej celniczki i wrednego celnika? Nie było bufetowej, podającej ostatnią szklankę whisky już po kontroli celnej??? Ona sama to wykreowała? No sama. Sama.


Rozpisałem się, a wiem że wolą Państwo recenzje krótkie i treściwe. Zatem zamykam moją walizkę. Powiem tylko, że „Najszczęśliwszy Dzień” niebawem będzie można zobaczyć w łódzkim Teatrze im.Stefana Jaracza. A kiedy i gdzie jeszcze? Będę o tym na pewno przypominać na facebooku.   


P. S. Nie napisałem o piosenkach! Krótko: Barbara Garstka śpiewa tak, jak Robert Lewandowski gra w Lidze Mistrzów!!!


Twórcy


Aktorka:
Barbara Garstka
Tekst i reżyseria:
Magdalena Małecka-Wippich
Muzyka, aranżacje piosenek:
Urszula Borkowska
Kostiumy:
Agata Wirtek


Zespół muzyczny: 


Urszula Borkowska - fortepian

Marcin Słomiński - perkusja

Mateusz Dobosz - kontrabas 



Komentarze

Popularne posty