Zakon Szczęśliwych Dni

Szczęśliwy dzień. Bo wzeszło słońce, jest rześkie powietrze. Zaczyna się coś nowego. Jeszcze jeden dzień. Popatrzcie na tych, którzy tego dnia już nie zobaczą, bo ich droga zakończyła się w ciągu uciekającej właśnie nocy. „Szczęśliwe dni” Samuela Becketta można zobaczyć w Teatrze Dramatycznym. Można je tam zresztą oglądać praktycznie od zawsze, bo ten spektakl miał premierę w 1995 roku. 


Z ciekawością poszedłem go zobaczyć. Interesowało mnie, jak to możliwe, że od trzydziestu prawie lat, wbrew falom i porywom wiatru historii, „Szczęśliwe dni” się trzymają. Czy to już schyłek? Trafię na zasmucającą pustą widownię i będę ze wstydem myśleć - och, oby tylko Aktorzy nie widzieli tych czarnych plam, z których nie patrzą na nich skupione twarze widzów.


Bzdura! Widownia pękała w szwach! Kilkoro osób z wejściówkami musiało zadowolić się poduszką na podłodze. A zaczęło się zupełnie magicznie już wcześniej. Marnie się czułem. Postanowiłem skorzystać z windy, bo wspinaczka na wyżynę Malej Sceny kojarzyła mi się z wyprawą co najmniej na bieszczadzką połoninę. I w windzie stojąca obok mnie pani mówi: Od 2020 roku widziałam ten spektakl 55 razy! Zaniemówiłem. Pięćdziesiąt spięć wieczorów ze „Szczęśliwymi dniami”????  Oczywiście są przecież widzowie, którzy oglądają z przyjemnością to samo dwa, trzy. No cztery razy. Ale pięćdziesiąt pięć??? Co panią tak urzeka w tym spektaklu? - zapytałem. Wszystko! Odpowiedź padła bez wahania. Za każdym razem jest nieco inaczej. Ja znam ten tekst tak, że mogłabym być suflerem. Ale oni zawsze grają to nieco inaczej. Inne osoby w windzie zaczęły przytakiwać. Okazało się, że też znają "Szczęśliwe dni"  na wylot. A niektórzy...  byli na nim poprzedniego dnia i idą raz jeszcze. Fenomen! - pomyślałem i zapytałem, czy moi windowi znajomi mają inne spektakle, na które chodzą po wielokroć. Nie! Nie mamy - odpowiedzieli chórem. My chodzimy tylko na „Szczęśliwe dni”! 


Wyobrażacie to sobie? Fascynujące: idę na spektakl, który Warszawa może oglądać od trzydziestu lat. I ogląda. Na dodatek powstał jakiś zakon jego miłośników - mam nadzieję, że moi sympatyczni znajomi z windy nie obrażą się za słowo „zakon”, użyłem go absolutnie w dobrej wierze. Zakon Szczęśliwych Dni…


Widownia, jak napisałem - pełna. Zapadają ciemności. Sunie kurtyna i odsłania oświetlaną coraz mocniej, jak słońcem o świcie górę. Ta zajmuje scenę. Góra, hałda, kopiec - wszystko tu może się kojarzyć a ze szczytu wzniesienia wystaje uwięziona w nim Winnie, czyli Maja Komorowska. Tekst Becketta nie jest sprawiedliwy dla obojga bohaterów. To w zasadzie monolog Winnie, przerywany jak odgłosami z innego świata, kwestiami Willego (Adam Ferency). Jeśli myślą Państwo, że postradałem zmysły na tyle, aby silić się na analizę czy jakikolwiek opis kunsztu aktorskiego Mistrzyni i Mistrza - uspokajam. Nie jestem na tyle szalony. Bo cóż można napisać innego, ponad to, że przez dwa dynamiczne akty, w których dominuje głos Mai Komorowskiej, na widowni jest jak makiem zasiał. To bardzo trudny tekst. Wiele w nim symboli, niejasności. Proste okazuje się skomplikowane po to, aby w konsekwencji girland słów na nowo stać się prostym. A widownia tkwi zaczarowana. Nie ruszamy się nawet. Chłoniemy każde słowo, każdy dźwięk. I dajemy się temu czarowi nieść. 


To nie jest podróż łatwa. Ale czy idąc na sztukę Becketta oczekuje się teatru łatwego? Zapadająca się w otchłań góry Winnie odrzuca wspinające się dookoła mrówki. Wspomina ostatnich ludzi, którzy wiele lat temu zawitali w te strony. Zastanawia się, czy Ziemia ma jeszcze atmosferę i czy jest na niej życie. Bo sama trwa. Powolność jej zapadania się w piach jest determinowana przez samotność. Każdy dzień dźwięczy od rana do wieczora dzwonkami minut, godzin. Aż wreszcie zbliża się moment, kiedy można go ułożyć, jak najważniejsze przedmioty, w pudełeczku i zatrzasnąć. Czekać na kolejny. 


Ten wstaje i Winnie jest głębiej zanurzona w piasku. Tak, jakby góra w której tkwi była wnętrzem jakiejś potężnej, liczącej upływające dni, klepsydry. To nadal jest dobry dzień. Dzień na aforyzmy, bon moty. Dzień na wspomnienia. Willie, który w pierwszym akcie odzywa się sporadycznie, wciśnięty w niewidoczną dla widzów jamę u podnóża góry - wyczołguje się ze swojej sadyby. Wspina się na zbocze, próbując raz jeszcze dotknąć Winnie. Już nie jej dłoni zasypanych, przykrytych piaskiem, jak mijającym nieubłaganie czadem. Chcę dotknąć policzka, jeszcze widocznych ramion osuwającej się w zapomnienie żony. 


Przejmujący, trudny, wieloznaczny spektakl o samotności, czasie i miłości. Takie są „Szczęśliwe Dni” w Teatrze Dramatycznym. A Zakonowi, także i sobie, życzę aby trwały na tej scenie jak najdłużej. Bo z przyjemnością za jakiś czas bym ten spektakl raz jeszcze zobaczył. 


TWÓRCY

przekład i reżyseria

Antoni Libera

scenografia

Ewa Starowieyska

asystentka reżysera

Barbara Zając

asystentka scenografki

Anna Maria Klikowicz

realizacja dźwięku

Dariusz Kamiński

realizacja światła

Tomasz Burzyński

konsultacja scenograficzna

Małgorzata Grabowska-Kozera

 

OBSADA

Maja Komorowska (gościnnie) Winnie

Adam Ferency (gościnnie) Willie





Komentarze

Popularne posty