„Kino moralnego niepokoju”
W teatrze ważna jest treść i forma. Może być więcej formy, więcej treści. Może być i sama forma. Ba. Gdybym sięgnął do zakamarków pamięci, to znalazłbym niezłe przykłady sztuk, w których moim zdaniem jest tylko treść. Jednak kiedy nie ma ani formy ani treści - tworzy się zwyczajnie chała. I taka chała właśnie jest do obejrzenia na scenie Nowego Teatru. Nazywa się „Kino moralnego niepokoju”, a odpowiedzialność za tego teatralnego potworka spada na reżysera, Michała Borczucha i autora „scenariusza” , Tomasza Śpiewaka.
Podobno jest to „Spektakl inspirowany książką Walden, czyli życie w lesie H. D. Thoreau oraz kinem moralnego niepokoju, szczególnie filmami Krzysztofa Kieślowskiego i Andrzeja Wajdy.”. Bójcie się Boga. Nie mieszajcie w to uznanych postaci świata kultury. Jeśli „Kino moralnego niepokoju” jest czymkolwiek inspirowane, to chyba wyłącznie potrzebą zapełnienia wolnego dnia w kalendarzu teatru. Nie ma w tym nic. Kompletnie nic.
Zaczyna się od fortepianu. Gasną światła i słychać muzykę. Słychać. Jeszcze słychać. Nadal gra. I gra… Zdążyłem obejrzeć instalacje rampy oświetleniowej, sprawdzić gdzie są neony oznaczające wyjścia ewakuacyjne. Zastanowić się, czy Nowy Teatr ma największą scenę w Warszawie, bo może jednak ATM? I wtedy zrozumiałem, dlaczego sztuki Borczucha - vide ostatnia premiera w TR Warszawa - są straszliwie długie. No, bo jeśli traci się czas na takie elementy, to ich suma daje później ciągnącego się jak guma do żucia, mętnego gluta. I ciągnęło się. Kolejne minuty, kilkanaście, to okrążanie sceny przez czwórkę aktorów. Bartosz Bielenia co jakiś czas przeprasza, podbiega kawałek. Dwie panie spacerują, a jeden pan zupełnie od czapy powtarza…fragmenty owego Waldena. Pozostali wypowiadają kompletnie banalne, niezwiązane ze sobą zdania. O tym, że nic się nie dzieje, psa by wyprowadzić, może by pożyć inaczej. Nagle stają i oświadczają widzom, że to jest gra. Sztuka taka. Czyli udawanie.
Potem jedna pani zapowiada, że będzie odegrany fragment filmu „Amator”. I jest. Tu część widowni, co mnie najbardziej w tym spektaklu zaskoczyło, gdzieniegdzie się śmieje. Wyjaśniłem to sobie tak: Zapewne są na widowni osoby, które chadzają do teatru rzadko i nie mają skali porównawczej. Dlatego ten gniot wywołuje w nich jakieś reakcje. Mam nawet propozycję dla Nowego Teatru: Przy sprzedaży on line biletów na „Kino moralnego niepokoju”, niech wyskakuje okienko z pytaniem: „Jak często Pani/Pan/Ono bywa w teatrze?” Jeśli ktokolwiek odpowie, że był w ciągu ostatnich dziesięciu lat, powinien dostawać bana na zakup. Żeby potem nie psioczył.
Żałosny zabieg jarmarcznego udawania wybitnego filmu ma pewne uzasadnienie. Reżyser nie umiejąc zagospodarować olbrzymiej przestrzeni scenicznej umyka… za kulisy. Zatem - potrzebna jest kamera. A jeśli kamera, to Filip Mosz. Jest jeszcze bardziej beznadziejnie: Aktorzy toną na wielkiej scenie wygłaszając małe kwestie, kamera ich śledzi po to, aby pokazywać całość na mikroskopijnym w skali tej sceny ekranie zlokalizowanym gdzieś w niepozornym zakamarku.
Jednak to nie wszystko. Apogeum, moim zdaniem, paranoi w tym spektaklu następuje gdy aktorzy udają się nad jezioro. Zrobiono je z jakiegoś plastiku, czy czegoś takiego. Dwóch panów rozbiera się do rosołu i smętnie powiewając genitaliami udaje kąpiel. Potem łapią jedną panią i na niby wrzucają ją w ubraniu do „wody”. Pani zabawnie ślizga się po plastiku, wyglądając jak zdychająca foka. To jest rzeczywiście śmieszne. Przez osiem sekund. W tak zwanym - nie lubię tego słowa ale trudno - międzyczasie, wije się wątek trojga rodzeństwa, w którym pierwsze skrzypce gra Mają Ostaszewska. Jaki ma ów wątek związek z resztą „Kina”? Nie pytajcie mnie. Jest to związek piernika i wiatraka.
Wreszcie, przy akompaniamencie finałowych komunałów, jeden pan Aktor przyczepia do opuszczonego ze zgrzytem haka kawał szmatki. Szmatka się podnosi, na niej jest wyświetlany płomień i gasną światła. Koniec. Ludzie klaszczą. Ba. Niektórzy wstawali. To był kolejny, po łopotaniu siurkami i udawaniu zdychającej foki, zabawny element wieczoru.
Jest to moim zdaniem sztuka niebywale zła. Źle napisana, fatalnie wyreżyserowana. Nie mam nawet specjalnej pretensji do Aktorów. Poza jednym: Czy musieli w tym brać udział? Nie wiem, jakie były Ich motywacje. Wolny niedzielny wieczór i chęć zarobienia kasy? Zobowiązania towarzyskie? Bo ponurych panów z bejsbolami nie widziałem, zatem nie podejrzewam przymusu bezpośredniego.
Tak, czy siak - można spokojnie „Kino moralnego niepokoju” zastąpić czymkolwiek. Nawet wieczorem z korzenioplastyką. Każde rozwiązanie będzie od tego lepsze.
- Reżyseria: Michał Borczuch
- Dramaturgia, scenariusz: Tomasz Śpiewak
- Scenografia, kostiumy: Dorota Nawrot
- Muzyka: Bartosz Dziadosz
- Reżyseria świateł: Jacqueline Sobiszewski
- Wideo, fotografia użyta w scenografii: Wojciech Sobolewski
- Charakteryzacja: Monika Kaleta
- Obrazy: Jan Płatek
- Asystenci reżysera: Jeremi Pedowicz, Aleksandra Śliwińska
Komentarze
Prześlij komentarz