Gdy dzwonek zadzwoni...

August Strindberg to gwarancja, że niezależnie od innych elementów widowiska przynajmniej tekst będzie trzymać w napięciu. I trzyma. Bo nie tylko tekst, ale reżyseria, scenografia, światła i aktorstwo są na poziomie bardzo wysokim. A piszę o „Pannie Julie” w reżyserii Anny Skuratowicz, ubiegłorocznej premierze warszawskiego Teatru Polskiego, która nadal jest grana na tamtejszej Scenie Kameralnej. 


Trzy postaci. Dwie kobiety, jeden mężczyzna. A napięcia tyle, że gdyby przesłać je jak prąd po drutach, zapewne można by zasilić jedno spore miasteczko. Świetnie się to ogląda pod każdym względem. Aktorzy znakomicie poczuli emocje i motywacje, szarpiące ich postaciami. Irmina Liszkowska (Panna Julie) zaczyna jako znudzona, zmanierowana potomkini arystokratycznego rodu. Bawi się wszechwładzą, jaką sprawuje nad dwojgiem służących - kucharką Krystyną (Katarzyna Lis) i lokajem Jeanem (Jakub Kordas). Igra z losem przekraczając granice perwersji, co w konsekwencji musi się zemścić. Dominanta gwałtownie się zmienia. Przejmuje ją chamem podszyty, choć w świecie obyty Jean. Perwersja ustępuje miejsca brutalności. Prostackiej manipulacji. A Julie? Pryska jej buta i pewność siebie. Czuje na sobie presję zależności. Pułapki, w którą sama się zagnała. Jean tryumfuje. Zakłóca porządek i hierarchię hrabiowskiego domu. Chwyta swoją okazję za kark jak gotowego do wyścigu konia. Czy wskoczy mu na grzbiet i pogną spotkać swoją szansę? Jest jeszcze ta trzecia. Krystyna, która zaskakująco wkracza między tamtych dwoje. Stawia swoje warunki, oparte o wiarę i tradycje. Wtem odzywają się dwa dzwonki. Nieomylny znak, że do domu powrócił stary hrabia. Bańka, która powstała wokół tych trojga pryska. Dwa dzwonki burzą ich relacje. To one przywracają kolej rzeczy i status quo. Jean zakłada liberię, Panna Julie poprawia zmięte ubranie, a Krystyna z wzrokiem wbitym w dal rusza do swoich obowiązków. Fantastyczne spotkanie ze światem warstw społecznych i próbami ich burzenia dobiega końca. Czy się uratowali? Wygrali? Przegrali i w poczuciu klęski wracają do marazmu codzienności? „Panna Julie” to zaczyn. Świetny początek do rozważań. Rozmów i wewnętrznych monologów. A zarazem, co oczywiste ale warte jeszcze raz podkreślenia - świetny spektakl. 


Troje Aktorów, których chciałoby się widzieć częściej i więcej. Uważni, dokładni, prawdziwi. Nie ma ślizgania się po powierzchni zdarzeń. Jest głębokie studium przemian strindbergowskich postaci. Ich dylematów, pragnień i możliwości. A zachodzące w każdej z nich przemiany ogląda się w bezruchu, aby nie spłoszyć unikatowego nastroju, jaki w czasie spektaklu panuje. 


Bajeczna scenografia. Aleksandra Reda wykorzystała każdy cal niewielkiej przestrzeni, jaką miała do dyspozycji. Przesuwające się półprzezroczyste elementy, znikające za nimi postaci. Pojawiające się nagle w punktowym oświetleniu. I kwiaty. Piękne, dopełniające całość kwiaty. Światła pracują według projektu Pawła Śmiałka. Projekcie natomiast, które są wysmakowanym uzupełnieniem widowiska, to dzieło Anny Flaki. Dodajmy kostiumy zaprojektowane przez Alicję Skurzyńską, sensualną, wręcz plastyczną muzykę Mateusza Boruszczaka i mamy wszystko, czego potrzeba aby spędzić siedemdziesiąt pięć minut na spotkaniu z teatrem najwyższej próby. 



Twórcy


Autor: August Strindberg

Przekład: Mariusz Kalinowski

Reżyseria: Anna Skuratowicz 

Scenografia: Aleksandra Reda

Kostiumy: Alicja Skurzyńska

Projekcje: Anna Flaka

Muzyka: Mateusz Boruszczak

Światło: Paweł Śmiałek 

Układ tańca: Jakub Kordas

Inspicjent/asystent reżysera Mateusz Karoń

Producentka wykonawcza: Justyna Kowalska


Obsada: 

Panna Julie: Irmina Liszkowska

Krystyna: Katarzyna Lis

Jean: Jakub Kordas 





Komentarze

Popularne posty