Fredro u Sylvaniansów

Tak. Takie jak w tytule miałem wrażenie. Ale moment. Najpierw cesarskie: W Teatrze Polskim wielkie wydarzenie - bez sarkazmu, czekałem na nie w napięciu - „Śluby panieńskie” Aleksandra Fredry w reżyserii Dana Jemmetta i ze scenografią Dicka Birda. Ciekawe, prawda? Jak też odczytają pełna humoru polską komedię. Jak umieszczą ją w nowych czasach. Na dodatek jak anonsowano, miało to trwać prawie dwie i pół godziny. Bez przerwy. Premiera była 29 stycznia, czyli pięć dni przed „moim” spektaklem i już są zmiany. 


Lubię odczekać, bo widowiska premierowe są obarczone „chorobami wieku dziecięcego”. W tym przypadku reżyser zareagował błyskawicznie i bardzo słusznie. Miałem okazję, wraz z pierwszym składem publiczności, zobaczyć te  „Śluby panieńskie” podzielone na dwa akty. Rozsądna decyzja. Wytrzymanie ponad dwóch godzin na fotelu w prawie bezruchu to męka. Dobrze, że jest antrakt i na dodatek sympatycznie wprowadzono go do spektaklu. 


Zaczyna się brawurowo. Scenę wypełnia ogród za ot - domkiem w jakiejś podlondyńskiej sypialni. Taki trochę domek przypominający sadybę Dursleyów z Harry’ego Pottera. Gdy na scenę wchodzi Radost - w tej roli Sławomir Grzymkowski - rusza mechanizm obrotowy. Wygląda to znakomicie, mamy wrażenie, że przestrzeni przed nami jest znacznie więcej niż w rzeczywistości. Dom się obraca i ujawnia swoje wnętrze. Pomysł scenograficzny i techniczny moim zdaniem bardzo udany. Ale - tu na pewien czas zatrzymam strumyk komplementów. 


Pierwszy akt jest śmiertelnie nudny i śmiertelnie długi. Aktorzy, poprzebierani w stroje z lat siedemdziesiątych, jak ujawnia Klara, grana przez Katarzynę Lis - mamy rok 1973. Nie jestem ekspertem architektury wnętrz domów londyńskiej klasy średniej z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Ale jeżeli ich one tak wyglądały, to ich mieszkańcy powinni cierpieć gremialnie na choroby psychiczne, podszyte paranoją. Cukierkowo kolorowy salon aż kluje w oczy pomieszaniem barw i bezguścia. 


Wyłączając się co kilka minut ze śledzenia fabuły miałem dwa skojarzenia. Pierwsze to domek Barbie z Barbielandu. Ale potem przyszła mi do głowy myśl o wiele bardziej absurdalna i stłumiłem z trudem śmiech. To domek Sylvanian Families! Nie wiem, czy znają Państwo te urocze rodzinki zwierzątek, które kilka lat temu były modne u dziewczynek w początkowych klasach podstawówki. Bobry, borsuki, kotki, liski i inne. Miały swoje mamusie, tatusiów, braciszków i siostrzyczki. A do tego dokładnie tak wyglądające domki i tak samo zbudowane, z otwartą jedną ścianą, aby można było rodzinki umieszczać w środku. „Śluby panieńskie” w świecie Sylvanians??? 


Kolejne minuty potwierdzały moje obawy. Cukierkowe kostiumy jako żywo przypominały strój Pana Borsuka i Pani Borsukowej.  Te wszystkie mebelki, leżaczki. No wypisz - wymaluj. Wreszcie doszło do mnie, że przecież można stworzyć spektakl, w którym fredrowską komedię zagrają aktorzy poprzebierani za te zwierzątka. I przeraziło mnie, że wcale ta wizja nie jest odległa od tego, co dzieje się na scenie. 


Powiedzmy to wprost: Zabrakło w tym akcie pomysłu na połączenie tekstu, jego interpretacji i wykreowanego otoczenia lat siedemdziesiątych. Przecież takie spektakle są. Michał Zadara fenomenalnie osadził „Zemstę” w hopperowskim obrazie i środowisku nowojorskim lat trzydziestych ubiegłego stulecia, dokładając rekwizyty nam współczesne. Katarzyna Minkowska przeniosła genialnie czechowowską „Mewę”na dzisiejsze Powiśle a Pamela Leończyk znakomicie szekspirowską „Opowieść zimową” do także dzisiejszego gabinetu terapeutycznego. Można. A tu? 


A tu nikt się praktycznie nie śmiał! Fredrowski humor zginął w natłoku słów, pokrzykiwaniach i tempie w jakim go wygłaszano. Zaśmiano się jedynie w tych ledwie dwóch czy trzech momentach, gdy do spektaklu przemycono abstrakcyjnie wyglądające w konfrontacji z tekstem, współczesne wtrącenia. Na przykład prośbę Gustawa aby Radost podał mu ketchup. Takich drobiazgów zabrakło. Pomostów między epoką autora, a czasami w których „Śluby” postanowił osadzić reżyser.  


Półtorej godziny. Po co? Mam wrażenie, że skoro podzielono spektakl już po premierze na dwa akty, to czas aby w ruch poszły nożyczki. Ja uważam, że scena oglądania „Ślubów panieńskich” z Teatru Telewizji A. D. 1972 w reżyserii Bohdana Korzeniewskiego, na ścianie domu przez siedzących w ogrodzie bohaterów - jest pozbawiona sensu. Chyba, że z uwagi na grającego w niej Aktora ma jakieś drugie dno. Dla mnie - strata czasu i resztek dynamiki. Usunąłbym także w całości wątek Jana - ogrodnika. Antoni Ostrouch gra go bardzo dobrze, ale czy doprawdy musimy się epatować zupełnie innym, o innej poetyce, utworem Fredry? Trąciło to mi karczemnym wulgaryzmem. Ale to nie wystarczy. Moim zdaniem skrótów ten akt bardzo potrzebuje. Jak ogrodowe grzyby wody. Kończy się krótkim spięciem i błyskiem elektrycznego wyładowania. 


Natomiast drugi - jest taki, jakby prąd poraził wszystkich Twórców tych „Ślubów”. Barwny, pełen humoru i dynamiczny. Nawet pani, która ostentacyjnie ziewała za moimi plecami, bo wcześniej dość głośno opowiadała czego to nie widziała i gdzie była - ziewać przestała. Gustaw (Maksymilian Rogacki- co za przemiana z nudnawego, cybatego fircyka z pierwszego aktu, w pełną gębą zakochanego przystojniaka) finalizuje swoją intrygę, lód w sercu Anieli (piękna i świetnie w tej postaci się czująca Hanna Skarga) zaczyna topnieć. Klara (dla mnie odrobinkę nadmiernie hałaśliwa Katarzyna Lis) dostaje po nosie i zaczyna dostrzegać korzyści zamążpójścia i związku z Albinem (Wojciech Siwek uroczy tak w pierwszym, jak drugim akcie). Radost (Sławomir Grzymkowski bardzo dobrze sobie radzi w zabawnej charakteryzacji i roli wuja-swata) oraz głos rozsądku czyli Pani Dobrójska (Ewa Makomaska z elegancją i wyczuciem) dostrzegają uroki romansu w wieku hmmm - średnim. I wszystko jest tak, jak Mistrz Fredro zapewne chciał. Widzowie śmieją się, a spektakl płynie lekko jak piórko przez powietrze po całej sali Teatru Polskiego. I finał. Piękny, mądry, wzruszający finał, który wynagradza i długi akt pierwszy i ziewającą panią i wszystko cokolwiek by się nie działo. Gustaw znakomicie osadzony w doskonale dobranym miejscu, wszystkie wątki rozwiązane. Ruchoma scena wygrana w całych swoich możliwościach. 


Zaczynają się brawa, a dom obraca się do nas oknami i ogrodem. Powoli gasną w. im światła. Jest sukces. Drugi akt jest bezbłędny. I gdyby podrasować pierwszy - cały ten spektakl byłby bezbłędny. Niewiele, moim zdaniem, potrzeba. A będzie to spektakl, do którego widzowie będą wielokrotnie wracać pamięcią i chcieć go jeszcze raz zobaczyć. 


Dam na zakończenie jedno porównanie. Wyjaśniające, czego mi w „Ślubach panieńskich” w reżyserii Dana Jemmetta zabrakło. Pisałem o tych zabawnych drobiazgach, które czynią ze współczesnych adaptacji dawnych arcydzieł prawdziwe teatralne perełki. Scena z drugiego aktu. Jest tak: Gustaw dyktuje Anieli list do wymyślonej w toku intrygi Anieli-bis. To ważny moment komedii, bo w dziewczynie, czyli realnej Anieli, właśnie zaczyna kiełkować uczucie, o które przecież w całej intrydze chodzi. Oboje przez chwilę siedzą na sofie. Niby coś tam się dzieje. Niby Gustaw wstaje i po scenie chodzi. Ale takie to ni w pięć, ni w dziewięć. Bez specjalnego pomysłu - sytuacja jedna z wielu. Przypomniało mi się wtedy, jak przezabawnie, mądrze i brawurowo rozwiązał scenę dyktowania listu Michał Zadara w „Zemście” Teatru Komedia. Mam na myśli tę, gdy Cześnik Mocium Panie dyktuje pokraczne zdania Dyndalskiemu. W Komedii można boki zrywać. W Polskim - mówiąc delikatnie znacznie mniej… Może warto to przemyśleć? 


Autor: Aleksander Fredro

Reżyseria: Dan Jemmett

Scenografia: Dick Bird

Kostiumy: Sylvie Martin-Hyszka

Światło: Damian Pawella

Muzyka: Mateusz Boruszczak

Asystent reżysera / Inspicjent: Mateusz Karoń

Asystent reżysera: Michał Świechowski

Suflerka: Iwona Mierzwa


Obsada 


Klara: Katarzyna Lis 

Aniela: Hanna Skarga 

Albin: Wojciech Siwek

Gustaw: Maksymilian Rogacki

Pani Dobrójska: Ewa Makomaska

Radost: Sławomir Grzymkowski

Jan: Antoni Ostrouch




Komentarze

Popularne posty