Powszechny sukces
Przemiłe uczucie: Pójść do teatru, który miewa wzloty i upadki, spodziewać się raczej czegoś maksimum średniego. I nagle poczuć z dreszczem w kościach, że przed oczami dzieje się spektakl wyśmienity. Taki, który nie ma w bezpośrednim odbiorze, słabych stron. Przynosi wszystko to, co w teatrze piękne. Łączy pokolenia, spaja epoki. Oto w skrócie „Opowieść zimowa” w Teatrze Powszechnym.
To nie jest „Zimowa opowieść” Szekspira, przeczytana co do litery. Nie jest to też własna, swobodna interpretacja dzieła rozjechanego czołgiem czyichś współczesnych urojeń. Reżyserująca „Opowieść” Pamela Leończyk i adaptatorka Daria Sobik, pobrały z szekspirowskiej sztuki wycinek. Pieczołowicie, z szacunkiem dla pierwowzoru, obudowały go elementami współczesnymi. Na jego bazie stworzyły swój własny spektakl. Powstała intelektualna perełka. Most, łączący siedemnasty wiek z naszym, dwudziestym pierwszym.
Konstatacja zarazem smutna i przyjemna. Ludzie się nie zmieniają w swojej warstwie mentalnej. Nadal trawią ich zazdrości. Nadal walczą w odwiecznym konflikcie ról dyktowanych w imię płci. Popełniają czyny nikczemne i wielkie. A z drugiej strony rozwijają narzędzia. Lepiej rozumieją targające nimi namiętności. Umieją korzystać z procedur, pomagających w rozładowaniu emocji. Rozwój dostarcza im wiedzy, rozum pozwala do niej sięgać. To jest gdzieś głęboko zaszytym przesłaniem „Opowieści” z Teatru Powszechnego. Jednym z wielu, bo spektakl mieni się wieloma wątkami i przemyśleniami Twórców.
Zdrada. Na pierwszym planie jest ta paskudna trucizna. Najgorsze, co spotkać może człowieka. Gorsze od śmierci. Bo życie z piętnem zdrady to życie z raną, której pozbyć się umieją jedynie nieliczni. Zdrada pozostawia ludzi nagimi, odartymi z intymności. Pozbawionymi poczucia wartości, szacunku do samych siebie. Nie ma większej zbrodni ponad nią i większej krzywdy, jaką można wyrządzić bliźniemu. Zawieść zaufanie kogoś, kto miał zdrajcę za osobę najbliższą. Zdrada rządzi pierwszym aktem.
Leontes i Hermiona siadają na terapeutycznej kozetce by rozmawiać o zdradzie i zemście. Ich związek nie jest ruiną. Jest popiołem, pustką w której nawet wzajemne zobaczenie siebie i swoich spraw nie jest możliwe. Próbują o tym rozmawiać. Wyjść z matni. Świetny w roli króla, budującego na podejrzeniu zdrady mechanizm zła, jest Grzegorz Artman. Gest, słowa, mimika - wszystko jest u niego spójne. Służy zbudowaniu postaci wielkiego władzą a zrujnowanego zazdrością i podejrzeniem króla-człowieka. I do tego znakomity sposób podawania swoich kwestii. Wśród postaci mówiących w sposób nam współczesny, Leontes jest głosem sprzed czterystu lat. Pamela Leończyk świetnie żongluje konwencjami. Metodami interpretacji tekstu. W spektaklu przeplata się język szekspirowski ze współczesnym. Treść szekspirowska z dzisiejszą. To jest subtelnie przemyślane i precyzyjnie zrealizowane. W żadnym momencie wspomniana żonglerka nie wymyka się spod kontroli. Nie powoduje wrażenia jarmarcznej zabawy na siłę.
Hermiona Karoliny Adamczyk to kobieta skryta za szybą czarnych okularów w akcie pierwszym i zakuta w gipsowy posąg a drugim. Wynurza się powoli z odmętu podejrzeń, rozpaczy matki której odebrano dzieci uznając je za nieprawe. Wspaniała rola i świetne, wręcz brawurowe zmiany owych konwencji grania. Odsunięta od dworskich łask królowa staje się kobietą nam współczesną, szukającą zagubionego dziecka. Rozglądającą się za emocjonalnym z nim kontaktem. Zarazem kobietą, która wyzwala się spod panowania króla - męża. I mówi własnym głosem o swoich oczekiwaniach wobec niego. Złożona, wielopoziomowa postać, świetna rola i doskonała praca aktorska.
Akt drugi zmienia optykę. O ile pierwszy jest retrospektywną terapią zdrady i zemsty małżeńskiej - ten to próba odbudowania relacji w triadzie matka, córka, ojciec. Tu górę bierze nasza współczesność, napisana jednak frazą Szekspira, co znakomicie się sprawdza. Monolog Leontesa do Perdity to ponadczasowa odpowiedź ojców, których z różnych powodów brakło w okresie dojrzewania ich dzieci. A sama Perdita w interpretacji Anny Ilczuk - fenomenalna. Aktorka skacze przez style wypowiedzi, zmienia swoją postać z niebywałą swobodą. Jest silna. Siłą pokolenia dzieci, które są świadome swoich praw wobec rodziców i jasno się o ich respektowanie upominają. A co zupełnie niesamowite, ten akt traktujący o sprawach bardzo trudnych, dla wielu widzów bliskich i bolesnych, opowiada z taką gracją i subtelnym humorem że dłubanie w zabliźnionych ranach powoduje ukłucia, wzruszenie - ale nie zostawia nowych urazów. Mocne! - powiedziałem do Anny Ilczuk, gdy mijaliśmy się po spektaklu przed teatrem. Tak. Mocne. Jak najświetniejszy z świetnych, chowanych na specjalne okazje, koniaków.
W tej teatralnej podróży, jak już napisałem, przeniesiono szekspirowskich bohaterów do gabinetu terapeutycznego. I tu Twórcy znakomicie odwzorowują współczesne metody „lekarzy dusz”. Od freudowskiej retrospekcji aż do modnej obecnie psychodramy - prowadzą nas spektaklowi terapeuci, czyli Aleksandra Bożek (Paulina) i Oskar Stoczyński. Ona skupiona na pytaniach. Moderatorka i facylitatorka. On uważny obserwator. Patrzyłem na nich i nie mogłem, jako bądź co bądź magister psychologii, oderwać wzroku od tego jak znakomicie weszli w role. I ile pytań rodzi się w głowie, patrząc do czego może terapia doprowadzić.
Bo w tym spektaklu są dwie, moim zdaniem bardzo istotne niewiadome. Pierwszy akt nie daje jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy zdrada Hermiony się dokonała. Na pewno doszło do niej w sferze psychicznej. Ale czy fizycznej? Czy stanowiące istotę tragedii wygnanie dziecka uznanego za cudze było oparte na prawdziwym, albo urojonym zdarzeniu? W akcie drugim pytanie, z którym zostajemy brzmi: Kim jest Perdita? Cudownie ocalałym królewskim dzieckiem? A może umiejętna manipulacja terapeutów spowodowała, że wszyscy bohaterowie tragedii uwierzyli w takie rozwiązanie, bo każdemu na swój sposób było ono potrzebne? Zatem czy terapia nie powoduje nadmiernych uproszczeń? Dróg na skróty i oszukiwania samych siebie w celu powierzchownego zamknięcia traum? Czy, wreszcie, nie poddajemy się woli kuglarza-terapeuty, który w oczekiwaniu słonej zapłaty robi wszystko, aby klient był zawsze zadowolony. Nawet za cenę uszycia na jego potrzeby iluzorycznego świata.
Tak się też ta „Opowieść” kończy. Zapłatą. I także spina klamrą siedemnasty i dwudziesty pierwszy wiek. Wtedy do teatru szło się aby na kilka godzin zapomnieć o szarym, nieprzyjaznym świecie. Bólu, chorobach, chłodzie i głodzie. Dziś tę rolę w dużej mierze przejęły gabinety terapeutyczne. Świetnie wyszła ta dziejowa klamra w spektaklu Pameli Leończyk. A pieśń końcowa - no, po prostu pójdźcie i to zobaczcie.
Byłoby zbrodnią nie zwrócić uwagi na kolejne, bardzo ważne, aspekty „Opowieści zimowej”. Scenografia Magdaleny Muchy jest spektakularnym sukcesem i powinno się ją stawiać za przykład wykorzystania niewielkiej relatywnie przestrzeni w każdym jej kawałeczku. Z przyjemnością ogląda się te przemyślane, spójne konstrukcje. A przecież tu sadza się szekspirowskich bohaterów na sofie i fotelach współczesnego nam gabinetu psychologa. Na początku. Bo potem scena zmienia się, otwiera i pokazuje wspaniałe, magiczne oblicze sztuki teatralnej.
Kamera w teatrze. Wielokrotnie pisałem, sprzeciwiałem się wprowadzaniu tego narzędzia rzemiosła w świat czystej sztuki. Ba. Wymieniłem nawet listy z dyrektorem Powszechnego, Pawłem Łysakiem który w sposób elegancki, acz zdecydowany przedstawił swoje zdanie - odmienne od mojego. Uważam, że najprzyjemniej jest przyznać komuś rację w oparciu o rzetelny, racjonalny argument. Zatem: Panie Dyrektorze, „Opowieść zimowa” to świetny przykład tego, jak i kiedy wykorzystywać kamerę w teatrze. Jest jej tyle, ile potrzeba. Każde zdarzenie z jej użyciem jest uzasadnione i bez niego spektakl nie byłby tak fantastycznym przeżyciem. Projekcje są perfekcyjnie wkomponowane w fabułę i scenografię. Jeśli tak miałaby kamera pracować w każdym spektaklu - to ja się pod jej obecnością podpisuję oburącz.
Światło stanowi w „Opowieści” element ważny i jest jak ostatnie pociągnięcie pędzlem po prawie ukończonym obrazie. Podkreśla siłę postaci. Wydobywa je na plan pierwszy ze scen zbiorowych po to, aby w odpowiednim
momencie porzucić jedną na rzecz kolejnej. Reżyserem światła jest Piotr Pieczyński. I to się dzięki Niemu tak dobrze ogląda. Spektakl nie męczy oczu. Nie razi i nie zmusza do poszukiwania po scenie najważniejszej w danym momencie osoby, rekwizytu czy elementu scenografii.
A na koniec zepnę i ja swój tekst klamrą. Zacząłem od tego, jak przyjemnie jest przeżyć dobre rozczarowanie. Oczarowanie właściwie. Niespodziewanie wziąć udział w spektaklu, który zapewne zostanie w pamięci na długo. Może nawet ta „Opowieść zimowa” zostanie we mnie na lata. Takiego Teatru Powszechnego chcę. I o taki bardzo Twórców proszę. Wielkie brawa!
Obsada:
Karolina Adamczyk - Hermiona
Grzegorz Artman - Leontes
Aleksandra Bożek - Paulina/Czas
Anna Ilczuk - Perdita
Oskar Stoczyński - Koterapeuta, Floryzel, Poliksenes
Twórczynie i Twórcy:
reżyseria - Pamela Leończyk (GPRiRT)
tłumaczenie - Piotr Kamiński z redakcją naukową Anny Cetery-Włodarczyk
adaptacja i dramaturgia - Daria Sabik
scenografia i kostiumy Magdalena Mucha
muzyka - Magdalena Sowul
choreografia - Daniel Leżoń
inspicjent - Zuzanna Rucińska
reżyseria światła - Piotr Pieczyński
Komentarze
Prześlij komentarz