Żółta Myszka super star

Moim zdaniem w [Things We Do for] Love najlepsza jest żółta myszka. Gdyby cały spektakl Teatru 6. piętro był wypełniony tylko tą kreskówką - może czułbym niedosyt, bo szedłem do teatru a nie do kina, ale myszka jest świetna. Pojawia się na półprzezroczystej kurtynie jako zabawny przerywnik. Ale jest tak urocza, tak śmiesznie narysowana, że dla mnie była bohaterką wieczoru. 


Innym bardzo dobrym elementem spektaklu jest oświetlenie. Kolejne sceny oddziela od siebie ta już wspomniana kurtyna. Jet ażurowa i stanowi ekran dla wyświetlanego z rzutnika obrazu. Czarno białego. Natomiast zanim zostanie zasunięta, projekcja z rzutnika uderza wprost w dekoracje i zamienia je w zupełnie zaczarowany, przedziwny, skrzący białymi światłami obraz plastycznego, trójwymiarowego centrum wielkiego miasta. Świetnie to wygląda i za każdym razem żałowałem, że kurtyna zasuwa się tak szybko i nie mogę nacieszyć oczu grą bieli z czernią. Nie rozumiem natomiast dlaczego gdy się rozsuwa słychać głośny, irytujący dźwięk policyjnej syreny. Pasuje jak piernik do wiatraka i jedyne uzasadnienie jakie dla niego znajduję jest takie, że przy tak długim spektaklu budzi starsze osoby, które w cieple i wygodzie ucięły sobie drzemkę. 


Interesującym pomysłem jest scenografia. Centralne miejsce sceny to mieszkanie Barbary. Parter londyńskiego domu. Ale piętro i suterena pokazane zostały w sposób ciekawy a nawet rzekłbym dyskusyjny. Z mieszkania na piętrze widzimy tyle tylko, ile można zobaczyć od podłogi do mniej więcej wysokości kolan Joanny Liszowskiej. Suterena natomiast pokazana jest odwrotnie. Widać ledwie tyle ile mieści się dookoła leżącego Lesława Żurka, który gra zakochanego w Barbarze poza granice szaleństwa Gilberta - i kawałka sufitu. Dyskutowałbym z tym zabiegiem. Czy został należycie wykorzystany w spektaklu przez reżysera. Przyznam, ze pierwsza scena, dziejąca się na piętrze, w której leżący na podłodze Gilbert naprawia kaloryfer, a nogi Barbary biegają dookoła, jest nużąca. Słychać dialog, widać fragmenty aktorów. Ale nie widać ich twarzy. Gestów. Interakcji. To jest długie i nudne. Na dodatek to przecież pierwsza scena. 


Tyle dobrego z mojego punktu widzenia. Są jeszcze aktorzy i tekst. Mnie osobiście nie bawią żarty typu popieścimy cycuszki a potem… albo dialogi: Świetna sukienka/Czego nie można powiedzieć o twoim krawacie/To go zdejmę. Czy spodnie też mam zdjąć? No nie jestem typem rechoczącego bosmana, który razem z szefem mechaników zszedł w Londynie ze statku i wpadł do jednego z tamtejszych teatrzyków pośmiać się i naładować humorem. 


Kazimierz Górski mawiał, że tak się gra jak przeciwnik pozwala. Tu aktorzy grają tak, jak pozwala tekst. Prosty, łatwy do rozszyfrowania. Płytki. Intryga czytelna i niby obarczona głębszym przesłaniem o niszczycielskiej sile miłości. Ale ono tonie w rozlazłych dialogach pierwszego aktu i ginie w kilku dynamiczniejszych scenach drugiego. Miałem, oglądając [Things We Do for] Love, wrażenie że ani reżyser ani autor tekstu nie potrafili się zdecydować czego chcą: Rubasznej farsy z przaśnymi żartami, czy  podszytej metafizyką inteligentnej komedii pokazującej w zabawny sposób dylemat dwojga zakochanych od pierwszego wejrzenia, a zarazem życiowo powikłanych postaci. Wyszło jak wyszło. 


W pierwszym akcie śmiech na widowni był niczym nieśmiały powiew wiatru w upalnym, lipcowym mieście. W drugim powiało mocniej - szczególnie dialog Hamisha (w tej roli Marek Kalita, zabawny chyba najbardziej ze wszystkich na scenie) z Barbarą (Anna Dereszowska) o roli i skuteczności drzwi, wywołał mocniejsze reakcje widowni Ale bądźmy szczerzy: Huraganu to tam nie było. Nic dziwnego. Zastanawiam się, czy to musi być tak straszliwie długie? Spektakl, według opisu na stronie teatru trwa… dwie godziny i czterdzieści pięć minut, plus dwudziestominutowa przerwa. W praktyce wyszło minimalnie krócej. Ale komedia to gatunek wymagający od widza specyficznych reakcji emocjonalnych - radości i śmiechu. Zarazem skupienia i śledzenia żartów sytuacyjnych. Komedie powinny być wartkie, dynamiczne. Pędzące jak pendolino. Ile można trzymać widzów w fotelikach i pakować do głów dialogi, które  jedynie momentami są zabawne? Moim zdaniem jeśli komedia ma trwać dwie godziny i czterdzieści pięć minut, to musi być albo genialna albo szkoda sobie zawracać głowy. Skróty. Wtedy robi się skróty. Zapewne bardzo by się przydały pierwszemu aktowi który trwa godzinę i czterdzieści pięć minut! W lekkim, komercyjnym teatrze do którego ludzie przychodzą się rozerwać? Czy to nie jest za długo o co najmniej kwadrans? 


I tyle. Poklaskaliśmy i poszliśmy do domów. To nie jest spektakl na miarę genialnych „Handlarzy gumek”, czy świetnego „Edukując Ritę”. Niestety. 


Obsada:

Barbara Trapes - Anna Dereszowska

Nikki Stanwick - Joanna Liszowska

Hamish Alexander - Marek Kalita

Gilbert Fleet - Lesław Żurek


Inscenizacja i reżyseria - Eugeniusz Korin

Autor tekstu - Alan Ayckbourn

Przekład - Małgorzata Semil

Opracowanie tekstu - Eugeniusz Korin

Scenografia - Dariusz Walaszczyk

Kostiumy - Agata Stanula

Układ taneczny - Anna Głogowska

Opracowanie muzyczne - Eugeniusz Korin

Muzyka użyta w spektaklu - MUSE

Animacje - Badi Badi

Kierownictwo muzyczne - Tomasz Szymuś





Komentarze

Popularne posty