Mieli "Wróbla" w garści, został im gołąb na dachu...

Jacek Borusiński jest aktorem wyjątkowym. Nie ma, moim zdaniem, w Polsce obecnie artysty tak charakterystycznego. Artysty, który „ulepił” sobie swój styl, postać, i w niej jest nie do podrobienia. Zagubiony, inteligentny, nieśmiały introwertyk. Sprawiedliwy w świecie nie zawsze działającym jak należy. Porównałbym Borusińskiego z Rowanem Atkinsonem i jego Beanem czy Englishem. Podobnie jedyny w swoim rodzaju. Ale na aktora totalnego polskie kino nie jest gotowe. 


Na ekrany wszedł „Wróbel”, w którym Borusiński gra główną i zarazem tytułową rolę. Film, który został przez niego zdominowany, nie robi niestety żadnego wrażenia. Okazuje się, że stworzenie artystycznego trójkąta trojga wyśmienitych Aktorów (lideruje im Borusiński, świetna jest Julia Chętnicka i fantastycznie w trudnej roli doskonale wypada Krzysztof Stroiński), dołożenie do tego drugoplanowych, mocnych i równie świetnie zagranych postaci (Piotr Rogucki „Pedro” i Agnieszka Matysiak zakonnica) - nic nie daje. Bo ten film nie ma scenariusza. Jest szkicem szkicu, spisanym przy kolacji w gronie znajomych. 


Pomyśl jest świetny: Przekraczający czterdziestkę Remigiusz Wróbel, sentymentalny introwertyk-listonosz o zamiłowaniu do piłki nożnej. Samotnik z poukładanym trybem życia, swoimi nawykami i śmiesznostkami. Stwarza swój azyl. Bańkę w której dzień zawsze zaczyna się od kanapek z miodem i kubka kakao. Bo, jak mówi „W tym domu na śniadania pija się kakao”. Jego świat nagle trafiają gromy z jasnego nieba. Uczciwość i wrażliwość nakazują mu podjąć się opieki nad umierającym i pozbawionym już przez wiek kontaktu ze światem dziadkiem. Splot okoliczności stawia go w roli mężczyzny w pięknym związku z kobietą, jaką każdy mężczyzna chciałby na swojej drodze poznać. W tym samym czasie traci pracę i wylatuje z drużyny piłkarskiej. Powoli odkrywamy też skąd ów Wróbel się wziął i dlaczego tak bardzo wspiera go lokalny gangster Pedro. Fajnie to brzmi, prawda?


Niestety, tylko na papierze. Film mógłby być wspaniałym, soczystym, budzącym na przemian uśmiech i łzy arcydziełem. Ale nie jest. Powstał nudny, rozwlekły glut, w którym nie ma za grosz akcji. Sceny i ujęcia ciągną się jak guma do żucia. I to taka mocno zużyta. Zmarnowano świetny pomysł, wyprodukowano potworka. Za mało jest we „Wróblu” scen. Za mało dzieje się na ekranie. Reżyser, a zarazem autor scenariusza, Tomasz Gąssowski zupełnie nie wykorzystał okazji. Mając jednego z najlepszych polskich aktorów charakterystycznych, grupę równie mocnych aktorów mu partnerujących - położył, moim zdaniem, ten film na łopatkach. 


Siedzimy w kinie i zastanawiamy się za jakie grzechy skazano Borusińskiego na bycie geniuszem w kraju rzemieślników. On ten film oczywiście - jak już napisałem - dominuje. Ale w pewnym momencie czuję się przesyt tej dominacji. Jeśli pomysł Gąssowskiego polegał na tym, aby wziąć świetnego faceta z dobrego kabaretu Mumio i niech skacze przed kamerą a widz będzie się zaśmiewać, to zrealizować się wszystko udało. Tylko ani to śmieszne, ani sentymentalne. 


Nie ma scen, które stałyby się, jak uwielbiają pisać urzędnicy medialni „kultowe”. Zaczynem takiej miała być zapewne ta z Michałem Ogórkiem. Jednak osamotniona, pozostaje tylko wyrwanym z kontekstu błyskiem. Takich właśnie scen „Wróblowi” brakuje. Podszytych absurdalnym, delikatnym humorem sytuacyjnym, wywołujących uśmiech i zarazem wzruszenie. Szkoda. Wielka szkoda. 


Dopiero sekwencja scen składających się na finał „Wróbla” daje cokolwiek. Pokazuje, że było można to doprawdy świetnie opowiedzieć. Co z tego, skoro, jak już napisałem, nie opowiedziano. Zmarnowano potencjał, pracę aktorów. Nie rozumiem tego. Dlaczego po prostu na bazie pomysłu nie powstał błyskotliwy scenariusz? Nie ma w Polsce nikogo, kto mógłby to napisać???? 





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bombardowanie wielkim kalibrem

Pogo w Collegium - punkt za odwagę