Krakowski spleen
Rita Marley to jak często się uważa - produkt jamajskiego Trenchtown. Interesujący, bo przecież urodziła się w kubańskim Santiago, co ze zdziwieniem przeczytałem. Żona Boba, z którym miała dziwną, opartą w dużej mierze na wspólnocie duchowej, relację. To artystka o zastanawiającym, głębokim, przenikającym ściany głosie. Solistka, wokalistka chórków marleyowskich songów. Rastafarianka z krwi i kości. Chcecie ją poznać? No, to w muzodramie „Byłam żoną Boba Marleya” Katarzyny Chlebny moim zdaniem jej nie poznacie. Poznacie szkic. Zarys. Ale jakiś taki oszlifowany i wyidealizowany.
To nie jest zły spektakl - dla jasności sprawy. Artystka wykonująca go ma wspaniały głos, aranżacje przebojów Marleya - mi akurat nie przypadły do gustu - mogą się wielu osobom podobać. Ale nie ma w tym ducha reggae. Nie ma Jamajki, która wybucha gdy tylko włączy się jakikolwiek krążek Rity. Tu, akurat w moim przypadku na scenie w Arkadach Kubickiego, dostajemy muzykę jak z dobrego domu. Gładką, ładną i opakowaną kolorowo. Nie ma w niej reggae pazura, tęsknoty wędrowców za światem idealnym. Nie ma wiary i emocji. Reggae w dużej mierze jest muzyką
wolności. Aby ją grać nad sceną musi unosić się specyficzne flow. Duch tego świata. Swobody.
A tu? To jest tak, jakby apaszowsie ballady chciała zaśpiewać prymuska jednego z najwyżej notowanych liceów ogólnokształcących w Polsce. Nie przeczę: to się może podobać. Ale ducha reggae w tym nie ma. Prosty przykład: Jednym z najważniejszych w tej muzyce, poza niepokojącymi uderzeniami w struny gitar dającymi charakterystyczne brzmienia, jest monotonny, silny i wkręcający się w umysł dźwięk gitary basowej. Prowadzący i muzyków i słuchaczy w trans. Tu bas jest zaprogramowany. Sztuczny. Zespół wspierający, czyli trio Mamas and Trawas - już sama nazwa pokazuje jak poważnie Panowie potraktowali Ritę i jej songi - brzmi miałko. Szkolnie. Patrzymy na to, bo nic w zasadzie zarzucić „Byłam żoną Boba Marleya” nie można. Jednak emocji w tym tyle, co na rybach w upalny dzień.
Moim zdaniem Twórcy podjęli się dzieła niemożliwego do wykonania. Nie da się w Polsce, kraju białasów, odtworzyć niepowtarzalnej Rity. Zejść do Trenchtown. Wyciągnąć stamtąd głosy i brzmienia. Zabiegi z pogłosem na mikrofonie, mające ukryć niedostatki polskiego wokalu versus jamajski, na wiele się nie zdały. Katarzyna Chlebny śpiewa pięknie. Ale to nie jest nawet połowa Rity Marley. Popatrzyliśmy, poklaskaliśmy i poszliśmy. Oczekiwałem znacznie więcej.
Mnie dodatkowo zdziwiło jedno: Z muzodramu można wynieść mylne wrażenie, że Rita Marley była i żyła artystycznie jedynie w symbiozie z Bobem. Nie ma w zasadzie żadnego jej songu. Jest jakaś kadłubkowa wzmianka o karierze solowej. Nie rozumiem tego. Przecież Rita Marley jest uznaną gwiazdą reggae. Ważnym elementem tej kultury i muzyki. Gdzie utwory, chociażby ze znakomitego krążka Harambe? Czy naprawdę trzeba ją było sprowadzać jedynie do roku śpiewaczki chórkowej u Boba? I kazać w muzodramie odśpiewywać jego przeboje w dyskusyjnych aranżacjach. „Get up stand up”, grany jak protest song w musicalu, moim zdaniem to zbrodnia. Zbrodnia, która pokazuje, że z Krakowa do Frenchtown jest tak daleko, że nikt tej drogi muzycznie pokonać nie może.
Występują
KATARZYNA CHLEBNY
Realizacja
Autorka tekstu: MAŁGORZATA JANTOS Reżyseria i dramaturgia: PAWEŁ SZUMIEC Kierownictwo muzyczne, muzyka, aranżacje: ALEKSANDER BRZEZIŃSKI Scenografia: MAREK BRAUN Kostiumy: JOLANTA ŁAGOWSKA - BRAUN Multimedia: WOJTEK KAPELA Zespół muzyczny Mamas & Trawas
Miałam podobne wrażenia. Gdzie jest Rita? Gdzie jej piosenki? Co prawda, tytuł sugeruje, że to miały być wspomnienia żony Marleya, ale przecież ona nie była tylko żoną przy mężu.
OdpowiedzUsuńByłam na tym mono dramie w środku zimy w teatrze KTO, więc wyszłam rozgrzana i było mi miło wracać do domu w mroźną nic, ale miałam lekki muzyczny niedosyt.