Sprzedawca kitu
Kolejny spektakl, w którym najlepsze są dekoracje. Znakomicie wprowadzają w nastrój małego, dusznego, małomiasteczkowego pokoiku, w którym mieszkają wspomnienia, nostalgia i nadzieja. Wszystko zaś podszyte biedą. Tylko cóż z tego? „Sprzedawca życzeń” to monodram, który moim zdaniem rozkłada nie scenografia, a kompletnie nielogiczny tekst autorstwa Jacka Cygana. Aktor ma umiarkowane szanse alby się w tym wszystkim odnaleźć i połapać.
Zaczyna się ów monodram od hebrajskich modłów. W ich klimacie pojawia się Aktor i próbuje być starszym, refleksyjnym Żydem. Ma przecież chałat. Ale próba ta skazana jest na porażkę. Adam Ferency Żydem być, w moim przekonaniu, nie potrafi. Nie ta dynamika, gestykulacja. Nie ten sposób mówienia. Słowem - odnajduje się w tej roli ledwie przez kilka początkowych minut, po czym umyka do bezpiecznej przystani i gra… Adama Ferencego grającego Żyda. Recytuje limeryki, bon moty na przeróżne okazje. Epitafia i przeróbki klasycznych tekstów polskiej literatury.
Ale nadal ta postać jest moim zdaniem źle i niekonsekwentnie napisana. Ów Sprzedawca nagle z małomiasteczkowego Żyda staje się warszawskim szatniarzem w Kameralnej - knajpie opodal Teatru Polskiego, w którym sztuka jest wystawiana. Tu wreszcie Adam Ferency, Warszawiak przecież z urodzenia, mógłby rozwijać skrzydła. Nie rozwija, bo tłamsi go grana postać, która furt znowu chce być Żydem. Wspomina ojca i jego małomiasteczkowe biuro pisania podań. Dlaczego w takim razie Żyd śpiewa bożonarodzeniową kolędę???? To już zupełnie pozbawione sensu. Zastanawiałem się, czy „Sprzedawca życzeń” nie jest monodramem o rozdwojeniu jaźni i Jekyll-szatniarz nie mierzy się przede mną z Hydem-żydowskim skrybą. Nie wiem. Nie rozumiem tego ni w ząb. Myślę, że nie rozumiał też Adam Ferency, bo miałem wrażenie, że walczy sam ze sobą nie wiedząc kim jest jego sceniczne wcielenie. Ta rola go zwyczajnie dusiła i nie miał dobrego pomysłu na rozwikłanie postaci Sprzedawcy.
Kolejnym mankamentem, bardzo poważnym, jest kompletna przezroczystość, odhumanizowanie Sprzedawcy. W monodramie bardzo ważne jest - toż to absolutny truizm - dobre scharakteryzowanie postaci. Jej cech osobowościowych, osobistych zachowań. Wszystkiego, co może stworzyć na potrzeby spektaklu człowieka z krwi i kości. "Sprzedawca życzeń" zupełnie jest tego pozbawiony. Ot, starszy człowiek, który chodzi po pokoiku i odczytuje z kajetów mniej lub bardziej udane wierszyki. Kilka śpiewa a cappella. Jacek Cygań skupił się na rymowankach, zupełnie pomijając osobę, która te rymowanki ma wygłaszać. Zatem widz nie ma żadnego stosunku emocjonalnego do pokazanej mu postaci. Nie może, bo nie ma z kim się utożsamiać, nie zgadzać, o kim myśleć.
Nic dobrego z tego do końca nie wynikło. Wyszedłem zatem i udałem się do Kameralnej. Warszawskiej, wskrzeszonej z wielu lat niebytu, kultowej restauracji. Popatrzyłem i pomyślałem. Po co ten Żyd w „Sprzedawcy”? Czy nie byłoby prościej, zamiast urokliwego pokoiku, ustawić na scenie kontuar restauracyjnego szatniarza? Posadzić za nim aktora, na tle palt, parasoli i kapeluszy? I dać to do zagrania Adamowi Ferencemu, któremu bliżej do warszawskiej gwary niż do żydowskiego akcentu. Byłoby logiczne, prawdziwe i urokliwe. A tak? Jest moim zdaniem nudno i nieprawdziwie.
Monodram wykonany w ramach cyklu „Goście w Polskim” na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego w Warszawie,
fotografia ze spektaklu: Katarzyna Filipczak
Komentarze
Prześlij komentarz