Strefa gniota
„Strefa interesów”, film Jonathana Glazera jest nominowany do Oskara w pięciu kategoriach. I to tych najważniejszych. Szczerze powiem: Nie rozumiem żadnej z tych nominacji. Na ekranie nie dzieje się nic. Owa strefa interesów to spokojny, aż do przerysowania sielankowy, dom państwa Hößów, który traf chciał, przylega do muru KL Auschwitz. Pan Rudolf jest w tymże KL komendantem, o czym dowiadujemy się pokątnie. W ogóle on sam w zasadzie zajmuje się w filmie gaszeniem świateł, pływaniem kajakiem i efemerycznym zamyślaniem. Raz robi coś wyjątkowego: Puszcza pawia na schodach IKL w Oranienburgu. Potem jest równie nudno, jak i przedtem.
Przepraszam, jeśli mój sarkazm kogoś uraża. Nie mam takiego zamiaru. Wynika on z tego, że „Wspomnienia Rudolfa Hößa, komendanta Obozu Oświęcimskiego”, wydane nakładem Głównej Komisji ds. Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, czytałem kilka razy jeszcze będąc w liceum. Obraz, jaki sam Höß nakreślił w tym pamiętniku, nie dawał nadziei na fajerwerki. Powiedzmy wprost: Komendant KL Auschwitz był człowiekiem śmiertelnie nudnym, prostym i ograniczonym do sumiennego wykonywania poleceń. Pożytecznym idiotą na wysokim stanowisku w przemyśle zabijania ludzi. Dlatego właśnie odegrał tak pokaźną rolę w mechanizmie zagłady i dlatego ukazanie go w oderwaniu od tej machiny musiało skończyć się klapą. I „Strefa interesów” nią właśnie jest. Rudolf snuje się w białej koszuli, albo białym
garniturze. Za nim dzielnie człapie żona Hedwig. Marzą o spokojnym domu z ogrodem, gromadce niesfornej dziatwy. I taki raj sobie pod oświęcimskim murem stwarzają. Jednak jest tam nudno. Jak to w raju.
Oglądamy film fatalnie zmontowany. Ujęcia są pocztówkowe. Statyczne. Długie. Nudne i nie popychające narracji. Już pierwsze, wraz z czołówką, budzą obawę czy nie pomyliliśmy kina z albumem malarstwa. Najpierw na czarnym tle kołacze się anglotytuł. Potem jest czarno i reżyser hipnotyzuje publiczność muzyką, zapewne sugerując jakąś podróż nie wiadomo po co i dokąd, co wychodzi jarmarcznie. Trzeci element to karykaturalnie długie, statyczne ujęcie sielskiej rodziny nad bajorem. I to trwa. Trwa. Trwa. No i jeszcze trwa…
Pastwiąc się dalej nad tym paskudnie złym filmem można zapytać: Jaki sens mają dwie negatywowe wstawki dziwacznych scenek z dziewczynką? W jakim celu pojawia się i nagle znika matka pani Hedwig Höß? Jaka jest do ciężkiej cholery rola kilku ujęć ze sprzątania Muzeum Oświęcimskiego, które pojawiają się nagle jako urocze przerywniki puszczania owego pawia przez pana Rudolfa. To jest kompletnie pozbawione sensu i jeszcze bardziej podkreśla słabość zamysłu reżyserskiego „Strefy Interesów”.
Na dodatek mam nieodparte wrażenie, że coś nie zagrało Panu Scenarzyście. Otóż film zaczyna się w pełnym kwiecia, słonecznym letnim dniu. To, o ile dobrze zrozumiałem, bo już byłem senny, dzień filmowych urodzin Herr Rudolfa. Dziwne. Rudolf Franz Ferdynand Höß urodził się… 25 listopada! Polska producentka tego gniota, Ewa Puszczyńska, albo także polskie scenografki - Joanna Kuś i Katarzyna Sikora - mogły Panu Reżyserowi zwrócić na to uwagę. Panie Angliku! Otóż 25 listopada w Polsce trudno o kwiecie. Słoneczniki też już wtedy z tego co wiem nie kwitną.
„Strefa Interesów” kandyduje do Oskarowych nagród. Nie wiem, zupełnie nie wiem za co. Jeśli ktoś ma do zmarnowania dwie godziny i chce zobaczyć całkowicie położony film - lepszej okazji może nie być. Miało to zapewne być pokazanie straszliwego kontrastu obu stron oświęcimskiego muru. Oka cyklonu, w którym bezpiecznie tkwią i obrastają w apanaże architekci koszmaru KL Auschwitz. Wyszedł naiwny gniot. Jest i scena, która przekracza granice dobrego smaku: Oto potomstwo Pana Komendanta rusza do szkoły. Poganiającą ich mutti krzyczy: „Gazu! Gazu!”. Na szczęście nikt w kinie się nie roześmiał…
Komentarze
Prześlij komentarz