Perfekcyjne Perfect Days

„Perfect Days” - czyli Wim Wenders. Czy trzeba coś dodawać? Nazwisko reżysera jest tu jak stempel. Stylu i jakości. To film niebywały. Publiczność siedzi w absolutnym bezruchu, zastygła śledząc obrazy. Bo w „Perfect Days” dialogów prawie nie ma. Jest ich tyle, ile potrzeba aby w niektórych momentach, niczym konturówką podkreślić wymowę konkretnej sytuacji. Mistrz opowiadania obrazem zabiera nas do Tokio. Kim jest pan Hirayama (genialna rola Koji Yakusho)? Uciekinierem ze świata pośpiechu i pomnażania zysku? Banitą, wyklętym z rodziny przez ojca? Rozbitkiem na oceanie pośpiechu i powierzchowności? Niewiele o nim wiemy, poza znakomitą sceną spotkania z siostrą - w zasadzie nic. Obserwujemy go dzień po dniu w monotonii rytuałów. Człowiek dla bogatego społeczeństwa przezroczysty. Doceniany jedynie szklanką wody w ulicznym barze. A jednak wielki w swojej wolności i przywiązaniu do jakości.
To nie jest film dla miłośników diun, czy gwiezdnych korsarzy. Nie dla zwolenników amerykańskich chłopców w rolach bogów sprawiedliwości. Nie odnajdą się na nim także zwolennicy dynamiki i pogoni za własnym ogonem. Można go w pewnym sensie zestawić z Patersonem Jarmuscha. Jest tu podobieństwo moim zdaniem.
Wenders to, jak już napisałem, geniusz opowiadania obrazem. Jego dzieła są wysmakowane i perfekcyjnie sfilmowane. Misternie zmontowane. I takie są „Perfect Days”. Tu nie ma niepotrzebnego dźwięku, gestu, ujęcia. I w tym wszystkim fantastyczne wykonanie „House of the Rising Sun” po japońsku. Powiedzieć: film oczarowujący, to w zasadzie powiedzieć wszystko. Bo on pokazuje, że kino nie musi być durnym lunaparkiem dla ścigaczy własnego ogona, którzy nie odnajdują się sami w sobie. To jest film kina prawdziwie artystycznego i wielkiego.
A ostatnia scena - niebywała.





Komentarze

Popularne posty