Czego nie słychać
„Czego nie widać” w warszawskim Teatrze Komedia a raczej „Czego nie słychać”. Sala Komedii słynie z dramatycznej akustyki. Była nawet zabawna sytuacja: żartując w szatni powiedziałem, że zostawiam okulary. Odbierając ode mnie płaszcz szatniarka odparowała, że niewiele w takim razie zobaczę, co skwitowałem rezolutnie że widzieć to jakoś widzę ale na pewno nic nie usłyszę. Ona z kolei odpowiedziała z pełną powagą - gdzieniegdzie coś słychać. Lubię szczerych ludzi. Tam, gdzie siedziałem słychać było marnie. Komedię znam od dziecka. Wychowywałem się w okolicy Jako berbeć uwielbiałem uczęszczać tam z babcią na przedstawienie „Cafe pod Minogą”. Pamiętam, że jedyne co było wtedy słychać dobrze, to pierdyknięcie jakiejś bomby czy granatu w scenie z Powstania.
Ale wróćmy do „Czego nie słychać”, pardon - nie widać. Z góry uprzedzam, że nie jestem miłośnikiem farsy i uważam ten gatunek teatralny za marnowanie czasu albo rozrywkę na poziomie czeskiego wesołego miasteczka. Jednak, jako człowiek uczciwy, pozostanę obiektywny. Pierwszy akt marny. Akustyka sali powoduje, że sztukę ogląda się z wysiłkiem. Na widowni więcej było pokasływania, niż śmiechu. Tylko, czy wszystko można zwalić na klątwę tej sceny? Można by, gdyby nie Adam Ferency. Jakimś cudownym zbiegiem okoliczności jego kwestie słychać było tak, że hej. Ale to już tajemnica Mistrza, od którego pokolenia mogą się uczyć. Ferency, dodam na marginesie, to aktor specyficzny. Zawsze, moim zdaniem, grający tak samo. Zmieniają się sztuki, gatunki. A Ferency wychodzi, mówi swoje w identyczny co zawsze sposób i publiczność - w zależności od tego czy to dramat czy farsa - reaguje odpowiednio. Dla samego Pana Mistrza Adama warto ten wieczór w Komedii spędzić. Pozostałych aktorów w pierwszym akcie widać. Marnie słychać.
Miałem wyjść - szczerze powiem - w przerwie. Jednak byłoby to nieuczciwe. Zostałem i nie żałuję. Piotr Cieplak, znakomity reżyser teatralny, który przeniósł tym razem „Czego nie widać” na scenę Komedii wycisnął z tej farsy i z dziewięciorga aktorów wszystko, co najlepsze. Dynamika, mimika, gest, ruch sceniczny. Świetne. Tempo wręcz zawrotnie brawurowe. Na dodatek spora część drugiego aktu toczy się bez kwestii
mówionych. Obserwujemy tył sceny, na której rozgrywa się, stanowiące kanwę sztuki, przedstawienie. A skoro nic nie mówią, fatalna akustyka nie doskwiera i publiczność początkowo chichocze, potem zaczyna się śmiać aż do głośnych salw owego.
I tu następuje finał. Zabawna komedia pomyłek. Nawet kurtyna opada nie tak, jak opaść powinna. Ale byłoby to marne zdradzić jak „Czego nie widać” się kończy. Bo przecież można zobaczyć to na własne oczy. Jest to dynamiczna, nieskomplikowana i zabawna farsa dla specyficznej grupy widzów, do których się nie zaliczam. Czy to jednak ważne? oczywiście nie. Jeśli są tu miłośnicy Comedy Central, Mazurskiej Nocy Kabaretowej, czy wuja który po ćwiartce bawi rodzinę anegdotami przy imieninowym stole - będą uszczęśliwieni.
Komentarze
Prześlij komentarz