Bezkrólewie, czyli koronacja nieudana

„Koronacja” w Collegium Nobilium, czyli spektakl dyplomowy studentów IV roku AT kierunku aktorstwo, specjalność aktorstwo dramatyczne. Na wstępie podkreślę - to moje zdanie i to studenci pokazujący możliwości dyplomowe. Zatem mogę moje zdanie wyrazić. Sztuką jest całkowicie skopana. Od początku do końca. Ale po kolei.
Na scenie nie dzieje się nic. Jeśli publiczność od mniej więcej piątej minuty wie, co stanie się za chwilę, jaka będzie kolejna kwestia i jaka jest charakterystyka każdej postaci, to zaczyna się chcieć spać. Oglądamy śmiertelnie nudny i przewidywalny tekst o dwupokoleniowej rodzinie. Taki, których było już mnóstwo i jest on nawet nie stereotypem, tylko drażniącą sztampą. Zatem rodzice: On pan, władca i pijak, ona cicha lamentująca mysz. Syn, trzydziestoletni półdzieciak, któremu jeszcze się chce ale nie z żoną. Ta ostatnia przezroczysta kura domowa. Obok sąsiadka pijaczka i jej syn, co chce być Laurą. Ziew. Jest jeszcze siostra półdzieciaka, która nagle po trzynastu latach przylatuje ze Stanów (wiadomo, że nie bez przyczyny) i jego kochanka. O tej ostatniej można powiedzieć tyle, że rola odważna i chylę czoła przed Jessicą Walecką.
Mam pretensje do Akademii, że się na to godzi. Spektakl dyplomowy IV roku to nie jest przedsięwzięcie rodzinne. A tu takim się stało. Tekst Marka Modzelewskiego adaptuje i reżyseruje przecież Izabela Kuna. Czyli prywatnie Pana Marka Szanowna Małżonka. Mi to nie odpowiada i tak moim zdaniem być nie powinno.
Jeśli chodzi zatem o pracę reżyserską, to ja jej w zasadzie nie widzę. Skąd ci młodzi ludzie mają wiedzieć, jak to jest w tego typu piekło-domach? Jeśli nie mieli własnych doświadczeń, a oby było Im to w dzieciństwie oszczędzone, to można oczekiwać, że poprowadzi ich mocna ręka reżysera. Ale - nie prowadzi. Tu Izabela Kuna moim zdaniem zawiodła. Zawiodła też w indywidualnej pracy z Aktorami. Oni głównie krzyczą. I to jest krzyk rozpaczy. Mówią nim, mam wrażenie: „Ni cholery nie rozumiem, co gram, ale jak wrzasnę to jakoś się chyba uda.”. Zatem mamy festiwal krzyku. Moja uwaga: Jeśli Aleksander Łyś w dorosłym życiu scenicznym będzie krzyczał w taki sposób, to zapewne otrzyma niesławny przydomek „prysznic” i niewielu śmiałków będzie chciało grać z nim sceny dialogowe w odległości mniejszej niż dwa metry od siebie.
Jak w każdej, tak i w tej beczce dziegciu jest łyżka miodu. Poza postaciami płaskimi, nudnymi i zagranymi, jak już pisałem to moja prywatna opinia, kompletnie bez wyczucia i zrozumienia - jest jedno wykonanie absolutnie ponad poziomem. To grającą Matkę Maria Kłusek. Jej postać jest prawdziwa. Żyje. Aktorka zrozumiała, co gra i kogo przedstawia. Ale na dziewięcioro postaci jest tylko Ona. I tylko na Nią chce się patrzyć.
Na zakończenie warte odnotowania: Byli i tacy, którym się to podobało. Słyszałem w drodze do szatni. Piszę jedynie gwoli ludzkiej uczciwości.



Komentarze

Popularne posty