Naprawdę to było świetne!
Mam nadzieję, że ten prezent jeszcze na scenę Teatru Żydowskiego w Warszawie wróci. Z przyjemnością zobaczę jeszcze raz. I potem kolejny. Zupełnie już dzisiaj zapomniany, przepiękny literacki polski język z umiejętnie wplecionymi naleciałościami. Świetne porównania, sytuacyjne żarty. Wartka opowieść. Ale co w tym dziwnego. Mowa przecież o monodramie powstałym na kanwie opowiadania autorstwa Antoniego Słonimskiego. „Jak to było naprawdę” w reżyserii Alicji Choińskiej. Aktor - Sławomir Holland. A dlaczego prezent? Ponieważ monodram pokazano za darmo jako część obchodów 75 lecia Teatru Żydowskiego.
W zasadzie wszytko już jest jasne. Zostało policzone, zważone, podzielone w pierwszym akapicie. Spektakl - perełka na malutkiej, wypełnionej do ostatniego krzesła scenie. O czym? To opowieść naocznego świadka, który w kawiarni spotyka Antoniego Słonimskiego i relacjonuje mu bulwersujące zdarzenia jakich świadkiem był on sam i śródmieście Warszawy. Stało się, można powiedzieć, cos równie zaskakującego jak w słynnym „Mistrzu i Małgorzacie” Michaiła Bułhakowa. Tam na moskiewskich Patriarszych Prudach objawił się we własnej osobie Książę Ciemności. Na warszawskiej ulicy Mokotowskiej z kolei ląduje Jezus Chrystus. Na dodatek na osiołku. A mamy przecież lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku. Gomułkowska Polska nie jest przygotowana na takie odwiedziny. Zbawiciel ma do wykonania pewną misję. Podejrzewają Państwo, że chodzi o kolejne uwolnienie ludzkości od grzechów? Nic bardziej mylnego. To sprawa mała. A przez to wielka. Bo ileż można zrzucić trosk i zła na barki jednego człowieka. Czasem spalone żelazkiem spodnie to coś, co nawet Bóg Ojciec uzna za nadmiar życiowego ciężaru. A wtedy…
Enigmatycznie to napisałem, aby nie psuć Państwu zabawy. Słuchając tego tekstu nie mogłem wyzbyć się myśli o tym, że blisko mu do perypetii Wolanda w post rewolucyjnej Moskwie. Powojenna, obudzona do szarego życia Warszawa znakomicie nadawała się do powtórzenia wizji odwiedzin siły nadprzyrodzonej. A Chrystus w tej roli sprawdził się znakomicie. Która forma nie pozwala na tak „soczyste” zbudowanie fabuły i postaci, jak uczynił to Bułhakow w swojej powieści, ale za to „Jak to było naprawdę” staje się esencją, creme de la creme niesamowitej przygody.
To jest znany monodram, pojawia się nomadycznie w różnych salach i warto go tropić. Rewelacyjnie zagrany przez Sławomira Hollanda, rewelacyjnie wyreżyserowany przez Alicję Choińską, rewelacyjnie stworzony scenograficznie przez Adama Jankiewicza i - oczywiście rewelacyjnie ubrany w muzykę przez Kubę Sienkiewicza. Holland osiąga efekt zarezerwowany dla mistrzów Teaatru Jednego Aktora. Prowadzi nas przez miasto pokazane lekko, ironicznie - aż do kulminacji. Wydarzenia będącego bezpośrednią przyczyną boskiej interwencji. Opowiada o nim tak, że trudno od sceny oderwać wzrok i słuch. Dzieje się na naszych oczach historia pewnego krawca w zrujnowanej warszawskiej oficynie. Trzyma w napięciu, ściska gardło wzruszeniem. Po chwili emocje opadają. Powraca lekkość narracji. Znów przemierzamy stołeczne ulice w pogoni za pojawiającym się to tu to tam Chrystusem. A potem finał. Kolejna porcja wspaniałego tekstu, wzruszenia i refleksji. Bo czy można żyć bez mrzonki? Z tym pytaniem zostawia nas Sławomir Holland.
Pozostaje tylko skierować nieśmiałą prośbę do Gołdy Tencer, Pani Dyrektor Teatru Żydowskiego w Warszawie: Czy możemy liczyć na kolejne pokazy „Jak to było naprawdę” w teatrze przy Senatorskiej?
Aktor: Sławomir Holland
Reżyseria: Alicja Choińska
Scenografia: Adam Jankiewicz
Muzyka: Kuba Sienkiewicz



Komentarze
Prześlij komentarz